poniedziałek, 9 października 2017

W stepie szerokim, czyli urlop w Kazachstanie. Część trzecia: Gdzie głowę złożyć


Planując naszą wyprawę, dość szybko przekonaliśmy się, że pod względem organizacyjnym nie będzie ona podobna do innych - ot, choćby do tej, którą odbyliśmy w ubiegłym roku na Sycylię. Wtedy całą trasę zaprojektowaliśmy w najdrobniejszych szczegółach, porezerwowaliśmy wszystkie noclegi i kolejne odcinki pokonywaliśmy w czasie z grubsza zgodnym z przewidzianym. Kazachstan niemal od razu powiedział nam jasno: nic z tych rzeczy, moi drodzy!

Astana i Ałmaty, gdzie noclegi zarezerwowaliśmy przez Booking.com, nie stanowiły problemu (tak nam się przynajmniej wydawało, bo życie zweryfikowało to przeświadczenie dosyć radykalnie). Gorzej z tak zwaną prowincją. Wygrzebane z wielkim trudem w sieci adresy internetowe agencji turystycznych okazały się kompletnie nieprzydatne. Wszystkie maile, jakie wysłałam, zostały chyba skierowane na Berdyczów. Nie doceniono nawet mojego poświęcenia, które wyraziło się w mozolnym kleceniu korespondencji po rosyjsku. Odpowiedziała mi pełna lekceważenia cisza. Kiedy więc ruszaliśmy w podróż, wiedzieliśmy z grubsza, gdzie będziemy nocowali w miastach. Reszta miała się okazać na miejscu.

Ałmaty potraktowało nas przychylnie. Zarezerwowany hostel okazał się całkiem sympatycznym miejscem, okupowanym w miażdżącej większości przez Kazachów. Cudzoziemców było jak na lekarstwo - poza nami, przebywał tam pewien miły Słowak w wieku emerytalnym, o czym informował z radością i satysfakcją, podkreślając, że tylko na emeryturze może sobie człowiek pozwolić na pięciotygodniową włóczęgę po Kazachstanie, Uzbekistanie, Tadżykistanie i paru innych stanach. By nie psuć atmosfery, nie wszczęliśmy dyskusji na temat wysokości świadczeń emerytalnych w naszych ojczyznach. Spotkaliśmy też rodaczkę - intrygujące dziewczę o niebieskich (!) włosach i radykalnych, lewicowych poglądach, której piercingi, fryzura oraz deklaracje, że prosto z Kazachstanu udaje się na paradę równości, stanowiły przedmiot pełnego konsternacji zainteresowania kazachskich studentów. Ci ostatni, jak się okazało, traktowali hostel jak akademik i żyli tam sobie na stałe, często-gęsto okupując kuchnię i pichcąc potrawy suto zaprawiane czymś straszliwie ostrym (zostaliśmy poczęstowani - kasłałam przez resztę wieczoru). Jakim cudem udawało im się tam uczyć, pozostanie dla mnie zagadką.

Hostelowa obsługa mówiła wprawdzie wyłącznie po rosyjsku, ale za to była niezwykle miła i chętna do rozwiązywania naszych problemów (np. braku prądu w naszym pokoju). Uroku miejscu dodawał fakt, że tuż obok znajdował się meczet i o świcie oraz zachodzie słońca, jeśli tylko byliśmy na miejscu, mogliśmy słuchać melodyjnych nawoływań muezzina. Urok bladł znacząco, gdy tylko udawaliśmy się pod prysznic. Stan infrastruktury łazienkowej wołał gromko o pomstę do nieba, której na imię solidny remont. No ale była ciepła woda, lecąca pod niezłym ciśnieniem, więc narzekać nie wypadało.

Tym bardziej, że jak się okazało już wkrótce, takie luksusy jak toaleta i prysznic nie były nam pisane na całej trasie. Dwie noce spędzone pod namiotem - jedna w Kanionie Szaryńskim, a druga wśród tamaryszków nad jeziorem Kapczagaj, utwierdziły mnie w przekonaniu, że zapakowane do plecaka "na wszelki wypadek" chusteczki cleanic nie były głupim pomysłem. Notabene, ten drugi nocleg przypadł na nagłą zmianę pogody - dobę wcześniej zaczął wiać potężny i chłodny wiatr, który sprawił, że temperatura w nocy spadła w okolice zera. Dawno nie miałam na sobie tylu warstw ubrania. I dawno tak nie zmarzłam. Ale nie ma tego złego. Zimno wyganiało nas z legowiska przed świtem i mogliśmy się napawać widokiem takich wschodów słońca, że klękajcie narody. A takie gwiazdy jak nad Kanionem Szaryńskim, widziałam jedynie nad jordańską pustynią Wadi Rum.

Musieliśmy też zweryfikować nasze przeświadczenie, że "zawsze przecież możemy znaleźć nocleg u ludzi". Akurat! Owszem, tam gdzie turyści są na porządku dziennym - jak na przykład w wiosce Saty leżącej niedaleko granicy z Uzbekistanem i będącej bazą wypadową nad jeziora Kaindy i Kolsai, podróżnicy znajdą nocleg bez trudu. Zwłaszcza jeśli znają rosyjski. Inaczej nie zrozumieją napisu "здесь живут туристы" umieszczonego na bramie jednego z domów. My, obeznani z cyrylicą od szkoły podstawowej, w lot załapaliśmy, że "tu mieszkają turyści". Czyli my. Szybko też uznaliśmy przywołany przez gospodynię w negocjacjach cenowych argument "u mnie jest toaleta i prysznic" za decydujący. Kiedy się okazało, że prysznic był, ale działał tylko teoretycznie (siąpanie po kropelce trudno uznać za standard), na renegocjacje było już za późno.


Jednakże w miejscach, gdzie "turisty" nie "żywut", mieszkańcy nie okazali się tak chętni do przyjmowania nas pod swój dach. Ba, odnieśliśmy wrażenie, że pojąć nie mogą, po kiego włóczymy się po ich wiosce, a prosty wniosek z tego niezrozumienia był taki, że nasze cele na pewno są podejrzane. Skończyło się rozbiciem namiotu na stepie, wśród tamaryszków. 

Ale nic nie przebije wstrząsu, który czekał nas w noclegowni u bram parku narodowego Ałtynemel. Do urzędu wydającego zgodę na wjazd do parku dotarliśmy po wyczerpującej podróży z wioski Saty. Seriozny "czynownik" odpytał nas z celu wizyty, tras, które chcemy pokonać, i czasu, który zamierzamy tam spędzić. Potem spytał, czy potrzebujemy przewodnika, i zanim zdążyliśmy odpowiedzieć  cokolwiek, dodał, że jego wynajęcie jest obowiązkowe. No, skoro obowiązkowe... Na koniec przesłuchania padło pytanie, gdzie będziemy spali. Byliśmy łatwym łupem - o miejscu noclegu nie mieliśmy bladego pojęcia, bo "to się miało okazać na miejscu". Zaoferował nam dwie opcje - hostel przy biurze parku (droższy) i inny przy wjeździe do parku (tańszy). Spytany o różnicę, coś tam zaplótł dosyć nieprecyzyjnie, ale zrozumieliśmy z grubsza, że w opcji tańszej będziemy wszyscy czworo spali w jednym pokoju. Dla kogoś, kto miał już za sobą wspólne noce w namiocie, to betka.  Wybraliśmy wariant drugi.

Kiedy po kilku kilometrach drogi przez step dojechaliśmy do rzeczonej noclegowni, moim udręczonym oczom ukazał się taki oto widok.



A w chwilę później taki:



Nieobeznanych z cyrylicą informuję, że napis na stojącym w stepie szerokim blaszaku dumnie głosił "Prysznic". Drugi z przybytków nie potrzebował opisu. W pierwszym odruchu chciałyśmy z Przyjaciółką namówić małżonków na wrzucenie wstecznego i powrót do czynownika. W drugim, obliczyłam w duchu, na ile starczy nam zapas chusteczek cleanic. W międzyczasie weszliśmy do chałupki, której gospodarz - miły starszy pan odziany w barwy paramilitarne, kazał nam zdjąć buty i oprowadził po włościach. Uwagę, że z tymi butami to chyba przegięcie, skoro prysznic jest w stepie, a wychodek takoż, zostawiłam chwilowo dla siebie. I chwała Panu! Bo już chwilę później moje oczy oglądały dwie (!) toalety, każdą wyposażoną w kibelek i prysznic. Alleluja!

Choć wystrój toalet można by elegancko nazwać minimalistycznym, ciepła woda leciała z prysznica z siłą wodospadu, wiec narzekanie należałoby zaliczyć w poczet grzechów śmiertelnych. Na marginesie dodam, że wygódka za płotem nie stała bezużytecznie - korzystali z niej nasi gospodarze. Czy używali "stepowego" prysznica, nie udało mi się wyśledzić.

O noclegach w Astanie napiszę osobno, bo... Nieważne. Ciąg dalszy nastąpi!

Pa! Ryżanka









Brak komentarzy:

Prześlij komentarz