sobota, 17 września 2016

Moja Ryska Przygoda. Miasto cyklistów


Niektórzy pewnie pamiętają powiedzenie, że wszystkiemu winni są Żydzi, masoni i cykliści. Ci ostatni załapali się niejako przy okazji, ale konsekwencje są poważne. Idąc bowiem tym tropem, jeden z ministrów obecnego rządu wrzucił rowerzystów do jednego worka z wegetarianami (pewnie w zastępstwie masonów), przylepiając jednym i drugim łatkę wrażego lewactwa. Od tej pory wszystkiemu winni są wegetarianie i cykliści. Jako wegetarianka i cyklistka, kompletnie pozbawiona ciągot lewackich, poczułam się trochę zdezorientowana. Postanowiłam jednak trwać przy swoim i nadal wcinam sałatki oraz jeżdżę na rowerze.

Tym bardziej, że na Łotwie nikt się cyklistów nie czepia. Najwyraźniej, w Rydze nie są niczemu winni. I choć pewnie do Amsterdamu jeszcze jej trochę brakuje, Ryga to prawdziwy raj dla cyklistów. Stwierdzam to z całą powagą, odpoczywając po kolejnej wyprawie rowerowej - tym razem wybrzeżem Dźwiny na południe. Skąd ten entuzjazm?

Po pierwsze, ojcowie miasta zadbali, by liczba ścieżek rowerowych zachęcała do pedałowania. Wydano nawet specjalną książeczkę dla turystów, zawierającą mapki i opisy napotykanych na trasach zabytkowych obiektów. Zagadką pozostaje dla mnie, dlaczego wydano ją wyłącznie po łotewsku, ale nie ma się co czepiać. Dla mapek to bez znaczenia, a fotki pozwalają stosunkowo łatwo identyfikować perły ryskiej architektury. Osobiście zaliczyłam już cztery trasy plus jakiś dziwaczny miks kilku różnych, który był efektem mojej mizernej biegłości w czytaniu mapy.

Po drugie, można tu bez problemu jeździć po chodnikach. To znaczy, problemy są, zwłaszcza tam, gdzie zapomniano załatać dziury, ale za to nikt się nie czepia, policja nie zatrzymuje, a piesi - o dziwo - odnoszą się do rowerzystów z dużą wyrozumiałością. Na dźwięk rowerowego dzwonka uprzejmie schodzą z drogi, a poczęstowani promiennym uśmiechem i grzecznym paldies lub thank you, odwzajemniają uśmiech. Nikt mi tu jeszcze nie dał do zrozumienia, że chodnik jest dla chodzących, co w Warszawie miało miejsce nagminnie.

Po trzecie, nawet kierowcy wykazują życzliwość. Podjeżdża sobie cyklistka do krawężnika, z zamiarem przejechania przez ulicę, a tu, ku zaskoczeniu cyklistki, kierowca uprzejmie się zatrzymuje i przepuszcza. Jest na ulicy sam (niedziela o świcie), mógłby spokojnie dojść do wniosku, że niech sobie baba poczeka, przejadę, to ona przejedzie. A on - nie. On po hamulcach i stop.

Nic zatem dziwnego, że w Rydze cyklistów od groma i ciut ciut. Kiedy rano pomykam moim żelaznym rumakiem do pracy, po drodze mija mnie prawdziwa kawalkada. Mija i wyprzedza. Bo jakoś, dziwnym trafem, jestem zwykle najwolniejsza na trasie. Cóż, przywykłam. W końcu, to nie Tour de France.

Jedyne, co mnie martwi, to fakt, że już niedługo dla cyklistów przyjdzie ciężki czas, któremu na imię jesień (o zimie nawet nie myślę). Bo jak nadchodzą regularne, ryskie słoty i wichury, to nawet najtwardsi cykliści wymiękają. Trzeba będzie rumaka odstawić do stajni i czekać do wiosny. Cyklistyka ma tu bowiem charakter wybitnie cykliczny. Żeby jednak nie było, że się poddałam, oświadczam, że nadal będę uprawiać wegetarianizm. A co!


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz