czwartek, 8 września 2016

Moja Ryska Przygoda. Bonjour i ça va


Od dwóch dni moje życie w Rydze nabrało nowych, piękniejszych barw. Bo dwa dni temu do naszej międzynarodowej ekipy dołączył Marc. Ha! Już widzę te znaczące uśmieszki. Urwała się baba z domu, hula na obczyźnie, a teraz jeszcze zachciało jej się sami-wiecie-czego. Otóż, nic z tych rzeczy! Honi soit qui mal y pense! (Znaczenie tego zagadkowego wykrzyknika można sobie sprawdzić tutaj.)

Bo choć Marc jest miły, uroczy i tak dalej, mój zachwyt związany z jego osobą wynika z przyczyn, że tak to ujmę, poza damsko-męskich. Jest za to ściśle związany z geografią. Bo Marc pochodzi znad Sekwany. Czyli, nie owijając w bawełnę, jest Francuzem. Egro mówi po francusku, i to od urodzenia. Tadam!

Tu należy Ci się, drogi Czytelniku, wyjaśnienie. Otóż, niezależnie od wszystkich krętych ścieżek zawodowego życia, moją pierwszą, wyuczoną profesją jest "filolog romański", co przekładając z urzędowego na nasze, oznacza "nauczycielka języka francuskiego". Język francuski był pierwszą ze wszystkich obcych mów, jakich się w życiu uczyłam. Nie w sensie chronologicznym, bo tu palmę pierwszeństwa dzierży rosyjski, ale w sensie przywiązania emocjonalnego oraz zapału, z którym poświęciłam się nauce.

Notabene, w obecnej sytuacji trochę żałuję, że mój zapał w odniesieniu do języka rosyjskiego był odwrotnie proporcjonalny do zapału, z jakim władza ludowa próbowała mi go wbijać do głowy. Gdybym się bardziej przykładała, moje rozmowy z sąsiadkami z bloku bardziej przypominałyby dialog. Ale wróćmy do francuskiego.

Już pierwszego dnia ustaliłam z Markiem, że nadarzyła się niepowtarzalna okazja - ja odświeżę nieco przykurzony język obcy, on nie zapomni ojczystego. To ostatnie stwierdzenie było z jego strony czystą kurtuazją, ale nie protestowałam, bo w końcu każdy układ ma szansę się utrzymać tylko wtedy, gdy obie strony czerpią z niego jakąś, choćby minimalną korzyść.

Zgodnie z tą zasadą, ja czerpię pełnymi garściami, Marc zaś tylko odrobinę, ale na razie nie narzeka. Konwersujemy sobie w najlepsze przy ekspresie do kawy, udając, że nie widzimy znaczących min niefrankofońskich kolegów. Odkrywamy przy tym, że oglądaliśmy te same filmy, wśród których niepodzielnie króluje obraz "Les Choristes", u nas, nie wiedzieć czemu, zatytułowany "Pan od muzyki" (tłumacz musiał mieć jakieś paskudne skojarzenia z chórzystami). Marc ma podobno gigantyczną filmotekę, którą obiecał mi udostępnić, dzięki czemu perspektywa długich, zimowych, ryskich wieczorów przestała być tak przygnębiająca.

I na koniec najlepsze. Jeszcze do niedawna każdy dzień zaczynałam od Hi! i How are you?, za jedyne urozmaicenie mając Good morning. Trudno opisać, jak odświeżająco w tych okolicznościach działa Bonjour. A zaraz potem - cudowne, niepowtarzalne Ça va?

Ça va!






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz