sobota, 3 września 2016

Moja Ryska Przygoda. Kemeri, czyli deszcz, komary i ja



Od jakiegoś czasu wybierałam się do Kemeri. To park narodowy, pełen lasów i bagien, jak czytałam, bardzo malowniczy, położony jakieś 50 km od Rygi, na zachodnim krańcu Jurmali. Wybierałam się i wybierałam, ale się nie składało. Wczoraj więc postanowiłam, że w ten weekend to już na bank! Prognoza wprawdzie była niezbyt zachęcająca (chmury i opady, z rzadka wątłe słońce), ale ponieważ prognozy nieczęsto się tu sprawdzają, uznałam, że brak deszczu i skrawki błękitu z rana to wystarczająca zachęta, by wyprawę odbyć. Na wszelki wypadek wzięłam do plecaka sztormiak i parasol - z doświadczenia wiem, że jak je dźwigam, to słońce praży jak najęte.

Nie tym razem, niestety! Już na stacji w Kemeri niebo powitało mnie przygnębiającą szarością. Fakt, że z pociągu wysiadłam sama, a okolica ziała dojmującą pustką, świadczył sam za siebie. Jakieś czterdzieści minut później, gdy docierałam do ukrytej w lesie informacji turystycznej o wdzięcznej nazwie Meża Maja (co wcale nie znaczy, że mają męża, lub mąż Mai, ale że jest to leśny domek, czyli leśniczówka), otworzyłam parasol.

W Meża Maja przywitała mnie miła pani, która na mój widok wyraźnie się ożywiła. Dała mi mapy, pokazała różne warianty tras pieszych i mimochodem rzuciła, że mogę się w lesie natknąć na komary. Niezbyt mnie to ucieszyło, bo moje relacje z komarami są mocno niesymetryczne - one mnie uwielbiają, a ja ich nie. Uznałam jednak, że "natknąć się" oznacza możliwość napotkania tu i ówdzie, więc nie zwlekając dłużej, nadal pod parasolem, pomaszerowałam w las.


Było jak w przewodniku. Przepiękne, mieszane lasy. Bagna i uroczyska. Jezioro i ptasia wieża. Wrzosowiska i trzęsawiska. A oprócz tego: deszcz, komary i ja. Ja, i tylko ja. Bo przez całą wyprawę nie spotkałam na tasie żywego ducha. Poza ptakami i komarami, ale tych pierwszych prawie nie zauważyłam, walcząc o życie z tymi drugimi. Dawno czegoś takiego nie przeżyłam. W miarę bezpiecznie było tylko w marszu. Bo kiedy tylko próbowałam się zatrzymać, obsiadał mnie przerażający i bzyczący rój, któremu niestraszna była moja powiewająca na wszystkie strony mapka. Zdjęcia strzelałam z biodra, czując się niczym reporter wojenny, a zamiast kul, wokół głowy bzyczały mi te krwiożercze potwory.

Odrobiny wytchnienia zaznałam na ptasiej wieży nad jeziorem. Wdrapałam się na nią, żeby podziwiać widoki i choć widoków nie było, bo zasłaniał je deszcz, nie było też komarów. Widocznie nie chciało im się wlatywać tak wysoko. Przesiedziałam tam ze trzy kwadranse, licząc na to, że przestanie lać. W końcu dałam za wygraną. Pod przemoczonym do szczętu parasolem pomaszerowałam ku zaznaczonej na mapce wiosce Kudra, skąd podobno odchodził pociąg do Rygi.



Ostatnie kilometry pokonałam w tempie, którego nie powstydziłby się Robert Korzeniowski. Żeby nie zwariować, powtarzałam jak mantrę: "Boże, jak tu pięknie! Boże, jak tu pięknie! Psiakrew, poszedł won w cholerę! (To nie do Ciebie, Panie Boże! To do komara!)". Dawno mnie tak nie ucieszył widok stacji kolejowej, choć była to tylko mała budka przy jednym, jedynym torze. Na szczęście, pociąg jeździł, a co więcej, przyjechał piętnaście minut później. Gdybym się o ten kwadrans spóźniła, musiałabym czekać półtorej godziny. Uf.


Po dotarciu do domu policzyłam bąble. 27. Słownie: dwadzieścia siedem. Choć podejrzewam, że mam ich więcej, bo tych z tyłu nie mogłam policzyć dokładnie, a niektóre wyglądają na "wkłucie podwójne". Przywieziony z Warszawy hydrocortison zużyłam niemal w całości. Teraz czuję się jak jeden wielki bąbel nasączony hydrocortisonem. Na pociechę mam piękny bukiet wrzosów, które zebrałam z narażeniem życia.



Konkluzja? Jeśli, drogi Czytelniku, będziesz kiedyś w Rydze, koniecznie wybierz się do Kemeri! Sprawdź jednak dokładnie prognozę pogody. I oblej się repelentem. Aha, i nie zapomnij parasola - w końcu to Łotwa!


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz