piątek, 9 września 2016

Moja Ryska Przygoda. Integracyjny wymiar cierpienia, czyli boso po lesie


Wyjazdy integracyjne są już swego rodzaju zjawiskiem kulturowym. Doczekały się nawet utrwalenia na filmowej taśmie ze skutkiem, jak wiadomo, rozmaitym, a niekiedy tak żałosnym, że o filmie zapomnieć pragnie i publiczność, i twórca. Nie oznacza to jednak, że wyjazdy integracyjne są same w sobie czymś godnym potępienia. Ba, zdarza się, że odnoszą nawet skutek zbliżony do zamierzonego, choć tak naprawdę nikt tego nigdy nie zmierzył (różnica między zmierzonym a zamierzonym, choć mierzona zaledwie jedną literką, jest wszelako istotna).

Osobiście, nic przeciwko rzeczonym imprezom nie mam i w swoim życiu zawodowym zaliczyłam nawet kilka bardzo udanych, mimo że zakończonych zapaleniem płuc i dojmującą stratą w postaci spalonych w ognisku adidasów marki Nike. Wspomnienia jednak, mimo wszystko, są sympatyczne, a z ludźmi, z którymi je dzielę, utrzymuję kontakt do dziś, co chyba można uznać za potwierdzenie wymiaru integracyjnego imprezy.

Piszę zaś o tym nie dlatego, że mi się zebrało na kombatanckie pitu-pitu, ale dlatego, że dwie godziny temu wróciłam z wyjazdu integracyjnego mojej firmy. Wyjazdu, który zapamiętam na długo, a już moje stopy zapamiętają go z pewnością. Bo w ramach integracji i zwiększenia naszych umiejętności gry w zespole, przegoniono nas około trzech kilometrów po lesie... boso! I jeśli, miły Czytelniku, wzruszyłeś w tej chwili ramionami w stylu "Phi, też mi wyczyn!", to wiedz, że nie masz pojęcia, o czym mówisz.

Bo mieszcząca się w Leśnym Parku Narodowym Kemeri "ścieżka wędrówki na bosaka" (podaję w wolnym tłumaczeniu), nie polega na tym, że za 4 euro człowiek się przespaceruje po leśnych dróżkach. O, nie! Na trasie czekają na wędrownika rozmaite atrakcje. Kamienie. Kamyki. Żwir. Żwirek. Piach. Glina. Błoto. Szyszki sosnowe. Szyszki świerkowe. Tłuczone szkło. Zimny jak wszyscy diabli strumień z kamienistym dnem. Jakieś kolce. I jeszcze licho wie co.

A wszystko to trzeba pokonać na bosaka, uśmiechając się radośnie, żeby nie było, że się pęka. No więc, nie pękłam. To znaczy, prawie. Przyznam się szczerze, że parę razy trochę oszukałam i zamiast iść środkiem wysypanej ostrymi kamieniami dróżki, zboczyłam nieco na porośnięte błogosławioną trawą pobocze. Generalnie jednak, byłam dzielna, powtarzając sobie w duchu dewizę Legii Cudzoziemskiej - kto nie maszeruje, ten ginie!

Teraz powoli dochodzę do siebie. Moje stopy też. Zintegrowana się czuję do cna - w końcu nic tak nie integruje jak wspólne cierpienie. Choć jutro sprawdzamy wariant alternatywny - kolega organizuje w swoim ogródku grilla. I można być w butach. Hurra!


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz