piątek, 23 września 2016

Moja Ryska Przygoda. Houston, mamy problem

Charles Kettering powiedział kiedyś podobno, że problem odpowiednio sformułowany jest już w połowie rozwiązany. Piszę „podobno”, bo informację tę zaczerpnęłam z sieci, a ostatnio wyostrzył mi się bardzo zmysł krytyczny w stosunku do tego, co czytam – zwłaszcza w Internecie. Sieć ma bowiem to do siebie, że łatwo w nią wpaść i się zaplątać, a rozplątywanie to proces bolesny i czasem kończy się cięciem.

No dobra, dosyć tych żałosnych metafor, wróćmy do Ketteringa. A właściwie, do problemu, co to go trzeba właściwie sformułować. Otóż, jak by powiedział, Edward Dziewoński, w tym sęk. Łatwo stwierdzić „Houston, mamy problem”. O niebo (ach te skojarzenia) trudniej określić, jaki.

Wyjaśnię to na przykładzie, bo nie ma to jak dobre case study. Przeprowadzka do Rygi, do mieszkania w mało eleganckiej chruszczowce, stała się dla mnie, pod wieloma względami, powrotem do wczesnej młodości. Moje tutejsze lokum tak bardzo przypomina mieszkanie w bloku na warszawskim Mokotowie, że czasem się zastanawiam, co Opatrzność chce mi przez to powiedzieć. Jednym z podobieństw jest kuchenka gazowa.

Odkąd bowiem zamieniłam Mokotów na Wolę (czyli od prawie dwudziestu lat), poręczna i higieniczna płyta elektryczna sprawiła, że zabawa z zapałkami odeszła w niebyt. Jak się jednak okazuje, nie na zawsze. Bo tu, w Rydze, wróciłam do korzeni. Czyli do gazu. No i zaczęły się kłopoty.

Jak bym się nie starała, jak bardzo nie pilnowała, zawsze coś przypalę. Wyregulowanie płomienia i zapanowanie nad czasem ekspozycji produktów spożywczych na jego działanie najwyraźniej przerasta moje możliwości. Dziś - wyznaję to ze wstydem - znów przypaliłam. Tym razem kurczaka, który miał być kurczakiem powitalnym na przyjazd mojej starszej córki. Nie spłonął całkiem tylko dlatego, że dochodzący z kuchni swąd po prostu nie dał się już dłużej ignorować.Uratowałam co nieco, szczegółów oszczędzę. A potem usiadłam i - idąc tropem Ketteringa - postanowiłam zidentyfikować problem.

Warianty są trzy. A: Gazu nie da się wyregulować, płonie za mocno, więc albo wszystko będzie niedopieczone, albo spalone i jedyne, co mi pozostaje, to wybrać, co wolę. B: Gaz nie ma nic do rzeczy i jak tylko porzucę głupi zwyczaj pogrążania się w lekturze, gdy mam coś w piekarniku, problem zniknie. C: Nie umiem gotować i wszelkie rozważania na ten temat są funta kłaków niewarte.

Wariant pierwszy, acz niechętnie, odrzucam - sąsiadki nic nie przypalają, w każdym razie z ich mieszkań spalenizną nie jedzie. Chwilowo próbuję wypierać wariant trzeci i rozważam stanowcze działania w zakresie wariantu drugiego. Na dwoje babka wróżyła, czyli, jak by nie patrzeć, problem mam w połowie rozwiązany. Ten Kettering to miał łeb!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz