poniedziałek, 19 września 2016

Moja Ryska Przygoda. Małe zwycięstwa


Samotne życie na emigracji obfituje w rozmaite wyzwania. Byle drobiazg urasta do rangi problemu, a byle problem do rangi dramatu. Weźmy na przykład sytuację, gdy przytyka się odpływ w wannie. W normalnym życiu człowiek w ogóle ten fakt ignoruje, bo wie, że wróci z pracy PiW, to się sprawą zajmie. A tu? Tu człowiek musi sobie radzić sam. I nawet nie bardzo może poprosić o pomoc tego miłego sąsiada z drugiego piętra , co to się tak ładnie uśmiecha na dzień dobry. No bo niby w jakim języku ma mu człowiek wytłumaczyć, że nie spływa jak powinno, hę?

Albo weźmy taki rower. Okej, jak się szprychy wygięły, to się bez gadania pojechało do serwisu, zapłaciło i szlus. Ale co zrobić, gdy siodełko lata na wszystkie strony, a serwis akurat zamknęli, bo im się urlopu zachciało. (Ulrop? Teraz? We wrześniu? Kiedy zimno jak w psiarni?!) No i to pompowanie kół! Wprawdzie na ścianie serwisu wisi takie coś do użytku publicznego, czym można koła napompować i nawet sprawdzić ciśnienie. A PiW, zanim wyjechał, poinstruował, jak się tym ustrojstwem posługiwać. Ale instruktarz sobie, a życie sobie, prawda?

Że nie wspomnę o odczytywaniu liczników. Przychodzi mail od właścicielki mieszkania, że czeka na odczyt. Licznik prądu łatwo znaleźć, bo wisi na widoku i świeci na zielono (za cholerę nie wiem, dlaczego, może to sygnał, że prąd mamy eko?). Ten od wody też widać gołym okiem - łazienka jest tak mała, że trudno nie zauważyć. Za to gaz - ukryty tak starannie, że trzeba wykopaliska prowadzić!

I tak dalej, i tak dalej. Dużo tego. Nagle się okazuje, że do tej pory miałam rajskie życie. O tylu sprawach nie musiałam myśleć! A teraz muszę. I nie dość, że myśleć, to jeszcze coś z nimi zrobić. Dlatego cieszy mnie każde małe zwycięstwo. Do odpływu wanny wlałam wrzątku i spływa. Super, jestem genialna! Siodełko pokazałam koledze z pracy, powiedział, że się śruba poluzowała. W domu łaps za scyzoryk, kilka sprawnych (no dobra, niezbyt sprawnych) ruchów, prawie odcięty palec, ale śruba trzyma jak marzenie. Brawo ja! Licznik znalazłam po dwóch dniach i obyło się bez rozwalania ścian. Alleluja!

Za to z pompowaniem kół to już wiktoria do potęgi entej. Bo najpierw, wbrew chronologii, było Waterloo - zamiast napompować, zrobiłam coś nie tak i z jednej opony powietrze zeszło do zera. Pół godziny męki, ręce i twarz utytłane, a w końcu - Austerlitz! Z perspektywy Napoleona, rzecz jasna. Na wszelki wypadek drugiego koła nie tknęłam. Żeby mi się czasem kampania rosyjska nie przytrafiła.

I tak to się toczy. Człowiek cieszy się drobiazgami. Takimi jak, na przykład, odnalezienie w sieci piosenki Jethro Tull. Przyplątała się nagle, nie wiadomo skąd, i grała w głowie na flecie Iana Andersona. Żeby ją zidentyfikować (tytułu za czorta nie mogłam sobie przypomnieć), przetrząsnęłam cały YouTube. A kiedy wczoraj o pierwszej nad ranem z komputera popłynęły dźwięki, które w podstawówce przyprawiały mnie o żywsze bicie serca, znów odniosłam zwycięstwo.

PS. Dla chętnych prezent muzyczny:  Ćmy Jethro Tull, plus moje tłumaczenie tekstu - w końcu, trzeba coś robić w te ryskie, coraz dłuższe wieczory.

Ćmy

Witraża skrzydło wiatr uchylił
Płonący zadrżał świecy knot       
Wabiąc nocnych rój motyli
Na ostatni lot
Majowa bryza ku nam słała
szepty i słodki zapach łąk
Gdy ona tak przede mną stała
Naga jak lilii biały pąk
Chłonąc aurę tę wiosenną
Na lekkich skrzydłach nocnych ciem
Fruniemy razem w noc bezsenną
Aż się stanie dniem.
Gonimy za ulotnym cieniem
Gdy go przyzywa świecy moc   
Aby lekkich skrzydeł drżeniem   
Cicho pieścił noc.
I w tym szaleństwie zanurzeni
na oślep gnamy w złoty blask
Dotykiem skrzydeł nocnych cieni
Powitamy brzask

Życie trwa nazbyt długo – leming rzekł
Świecy kres, rój motyli wokół legł.

I my też spłoniemy
Coraz dłuższy knot, coraz krótszy bieg

Witraża skrzydło wiatr uchylił
Płonący zadrżał świecy knot
Wabiąc nocnych rój motyli
Na ostatni lot
By uwielbiły z nami chwilę
Światła co nieśmiertelne jest
Gdy w jej źrenicach dwa motyle
Tańczą aż po kres.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz