poniedziałek, 16 stycznia 2012

Spis… kowa teoria dziejów

Parę dni temu koleżanka spytała mnie ni z tego ni z owego, czy mnie spisano. Najpierw się wystraszyłam, bo „spisywanie” skojarzyło mi się natychmiast z działaniami jakichś służb kontrolnych - Straży Miejskiej czy innej policji, które spisują niegrzecznych kierowców, co zwykle ma nieprzyjemnie konsekwencje finansowe. Nie, żebym była niegrzecznym kierowcą, ale nawet najgrzeczniejszym zdarza się być spisanym, nieprawdaż?

Okazało się jednak, że pytanie dotyczyło czegoś zgoła innego, co mandatem nie grozi - mianowicie spisu powszechnego. Spisu, który – jak sobie uświadomiłam – faktycznie był, a co więcej, już się skończył. A mnie nie spisano. Nie spisano też owej koleżanki, jej męża i dzieci, nie spisano mojego ojca, mojej siostry, moich sąsiadów. Na dobrą sprawę, nie spisano nikogo ze znanych mi osób.

A mimo to, spis się zakończył, GUS go podsumował (sprawdziłam na stronie www GUS-u) i na tej podstawie cały świat zobaczy nowy obraz polskiego społeczeństwa. Co gorsza, dopiero wszedłszy na stronę GUS-u dowiedziałam się, że spisanie się (lub danie się spisać) było moim obywatelskim obowiązkiem. Że jeśli rachmistrz nie zawitał w moje progi, to znaczy, że spisano mnie niejako zaocznie, ściągając moje dane z różnych (???!) rejestrów. Że te dane powinnam była zweryfikować, logując się na stronie GUS-u.

Niestety, rachmistrze mnie olali. A ja żadnych danych nie zweryfikowałam. I obawiam się, że takich jak ja jest całkiem sporo, a wszyscy od teraz możemy śmiało nazywać siebie błędem statystycznym. Umberto Eco lub inny Dan Brown pewnie stworzyliby jakąś wstrząsającą historię, sugerując, komu mogło zależeć na tym, by spis powszechny w Polsce pominął tego czy owego i co z tego wynikło. Ot, taki spisek wokół spisu. Swoją drogą, może faktycznie...?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz