sobota, 28 stycznia 2012

Kwartet egzotyczny, czyli z czego się śmiejecie

Recenzje „Rzezi” Polańskiego są różne – od entuzjastycznych po chłodne. W takich wypadkach – nie ma zmiłuj – trzeba sprawdzić samemu. No to sprawdziłam. I nie żałuję. Filmu wprawdzie nie nazwałabym komedią, choć znalezienie właściwej kategorii już nie jest takie oczywiste. Małżeńska tragifarsa? Dramat obyczajowy z elementami komediowymi?

Mniejsza o definicje. Teksty Yasminy Rezy – autorki sztuki, na podstawie której Roman Polański nakręcił „Rzeź” (tytuł oryginalny dramatu: „Bóg mordu”), a także współautorki scenariusza, często wymykają się łatwym kwalifikacjom. Wystarczy przypomnieć „Sztukę”, która zresztą w jakiś sposób z „Rzezią” mi się kojarzy. Zwykle są jednak gwarancją inteligentnego dialogu, wnikliwych obserwacji psychologicznych i obyczajowych i – summa summarum – dobrej zabawy.

W „Rzezi” sprawdza się to w stu procentach. Słowne potyczki dwóch par małżeńskich, choć w ostatecznym rozrachunku smakują dosyć gorzko, co chwila powodują salwy śmiechu. Śmiechu, nie rechotu – co jest już wartością samą w sobie. Doskonale nakreślone, wyraziste postacie zostały zagrane koncertowo. Sama nie wiem, kto był najlepszy, choć gdyby mnie przyparto do muru, chyba postawiłabym na duet (niemałżeński) Foster-Waltz. Co nie znaczy, że Winslet i Reilly byli słabi – o, nie!

Najlepsze jednak w filmie Polańskiego jest to, że już po wyjściu z kina, kiedy widz nacieszy się płynącą z filmu zjadliwą diagnozą na temat obłudnej ogłady amerykańskiej klasy średniej, nagle pojawia się refleksja rodem z Gogola: sami z siebie się śmiejecie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz