Posiadanie samochodu ma liczne zalety. Wygoda, mobilność, niezależność od kapryśnych rozkładów jazdy komunikacji miejskiej i dalekobieżnej. Wymieniłam tylko te najbardziej oczywiste, a są przecież i inne - jak choćby ta, o której mówi psychoanaliza, ustalając relację między wielkością posiadanego samochodu a męskiego ego.
Moje ego samochodu nie potrzebuje, być może dlatego, że jest żeńskie. W posiadaniu samochodu dostrzegam jednak jeszcze jedną zaletę. Otóż, samochód jest rewelacyjnym narzędziem do testowania miłości małżeńskiej.
Kiedy bowiem mąż i żona wsiadają razem do samochodu, w 90 przypadkach na 100 ich wspólna jazda odbywa się według ściśle określonego scenariusza. W dwóch wariantach - gdy za kierownicą siedzi On i gdy za kierownicą siedzi Ona.
W wariancie pierwszym, Ona co jakiś czas podpowiada: nie pędź tak, zwolnij, uważaj, błagam, przecież nigdzie się nie spieszymy...! Prawa noga boli ją od wirtualnego hamowania, a szczęki od zaciskania. On zaś niezmiennie odpowiada: przestań, nie dogaduj, jadę ledwie 70-ką.
W wariancie drugim, Ona prowadzi, a jego kwestie brzmią mniej więcej tak: jedź, no jedź, zmień pas, nie wlecz się lewym, uważaj, masz czerwone! Ona: przecież jadę, widzę, że czerwone, nie jestem ślepa, jak ci nie pasuje, sam prowadź!
W obu wariantach ukoronowaniem wspólnej jazdy jest horror parkowania. Z samochodu wysiadają wściekli, każde przekonane o swojej racji - ona o tym, że on jeździ jak wariat i samobójca (oraz zabójca, bo przecież w samochodzie nie siedzi sam), on, że ona jest ucieleśnieniem baby za kierownicą, a ten, co jej dał prawo jazdy, powinien zgnić w więzieniu.
I tu należy zacytować słynny i eksploatowany na wszystkich ślubach Pierwszy List świętego Pawła do Koryntian: "Miłość cierpliwa jest, łaskawa jest, (...), nie unosi się gniewem, nie pamięta złego...". Bo jeśli nie rozłączy ich samochód, to znaczy, że już chyba nic. No, może tylko śmierć. Ale to już inna historia.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz