Słynna maksyma kamedułów uczepiła się mnie ostatnio jak pchła kundla i to z przyczyn bynajmniej nie filozoficznych. Ba, powiedziałabym nawet, że powody te są jak najbardziej przyziemne i to w sensie dosłownym. Chodzi bowiem o... grobowiec.
Jak wiadomo, cmentarze w Polsce są przepełnione, a problem ten odczuwany jest boleśnie zwłaszcza w dużych miastach. Warszawa pod tym względem jest w ogóle w sytuacji dosyć dramatycznej, o pośmiertnym spoczęciu na jednym z dwóch najstarszych cmentarzy (Powązki i Bródno) można sobie tylko pomarzyć - oczywiście, jeśli ktoś jest na tyle odważny, by poświęcać czas na marzenia o własnym pochówku.
Niestety, dobrze jest o tym pomyśleć zawczasu, może niekoniecznie w kategoriach marzeń, ale przynajmniej konkretnych i praktycznych planów. Zwłaszcza, jeśli się ma potomstwo i nie chce się temu potomstwu zostawić w spadku gigantycznego problemu pod tytułem "Gdzie pochować mamusię?" Beztroskie podejście w stylu "po mnie choćby potop" jest, oczywiście, jakimś wyjściem z sytuacji, ale - co tu dużo gadać - nosi znamiona egoizmu i może skutkować bolesną zadrą w sercach naszych dzieci. Oraz brakiem zniczy na naszym grobie, który - z braku laku - powstanie 100 km od miejsca zamieszkania rodziny.
Mnie pytanie, gdzie po śmierci spocznie moja ziemska powłoka, dręczy już od jakiegoś czasu. Tak się bowiem składa, że większość mojej bliższej i dalszej rodziny już sobie ten problem załatwiła, zaklepując rozmaite rodzinne grobowce, a ja jakoś nie. A że latka lecą... Fakt, że nieustannie czuję się "młoda inaczej" nie zaślepia mnie aż do tego stopnia, by sobie przypisać nieśmiertelność (w sensie ziemskim, bo metafizycznie, to i owszem), więc pytanie z każdym rokiem staje się coraz bardziej palące...
No i właśnie ostatnio okazało się, że jest szansa! Rodzina doniosła, że pewien grobowiec wkrótce się zwolni (to znaczy, minie karencja wymagana przepisami o pochówku), więc mogę go sobie "wziąć". Boże! Co za ulga! Nigdy nie sądziłam, że prezent w postaci grobu sprawi mi taką frajdę! Podzieliłam się tą wieścią z dziećmi, które okazały stosowne, choć taktownie umiarkowane zainteresowanie. Oraz zdumienie, że w ogóle się tym zajmuję. Choć nie omieszkały spytać, czy wolę urenkę czy trumienkę. Muszę to sobie przemyśleć!
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Główną atrakcją ostatniego 1 listopada było oglądanie "jaką to sobie Kaśka walnęła kwaterkę" (cytując ciotkę X, którą pierwszy raz me oczy widziały. Kim jest ciotka Kaska też nie wiem, ale kwaterka całkiem, całkiem).
OdpowiedzUsuńUrenke, urenkę stanowczo!
OdpowiedzUsuńPo niedługim namyśle, też jestem za urenką. Mimo niezłomnej wiary w nieśmiertelną duszę, jakoś tak mi nieswojo na myśl kontaktu doczesnej powłoki z robakami. Wolę czysty, higieniczny popiół. :)
OdpowiedzUsuńA co do "kwaterki", to stronę estetyczną grobowca już pozostawiam potomstwu - jest ich trójka, jakoś się dogadają. ;)
Beato. Stanowczo za wcześnie na szukanie sobie kwatery.A co z tymi co mają bliżej do Pana? Co już jedną nogą są na tamtym świecie? Nie zabieraj im miejsca. Wybrałaś urnę.Ja wiem ,ze teraz trzeba iść z duchem czasu ale...egoizm tu widzę. Nic nie myślisz o tych biednych robaczkach, które padną z głodu trupem przy tej urnie i jaki to będzie wtedy widok? No właśnie. A tak to by się trochę pożywiły i poszły dalej. Może to jednak przemyśl :)
OdpowiedzUsuńEwa
Ewo, zabiłaś mi ćwieka! Z pierwszą częścią się nie zgodzę - o tym, komu bliżej do Pana, to wie tylko Pan. :) Ale z tymi robaczkami, to faktycznie... Może to jeszcze przemyślę. ;)
OdpowiedzUsuńMam testament prababci, w którym zapisuje grobowiec na Powązkach najstarszemu synowi, czyli o kilkanaście lat starszemi bratu mego dziadka. ;)). Wówczas w urnach nie chowano! A dziś takich urn można napakować całe mnóstwo w grobowiec! Precz czarne myśli.
OdpowiedzUsuńA podobno, idąc w kondukcie ludzie myślą : "mnie to się nigdy nie zdarzy..."
OdpowiedzUsuńPasikonik