poniedziałek, 3 października 2016

Moja Ryska Przygoda. WZ, czyli czego ryżanka nie wie o Rydze


Kiedy się żyje samotnie na emigracji, odwiedziny z kraju to Wielkie, Wspaniałe Wydarzenie (WWW). Oczywiście nie każde odwiedziny, bo mogę sobie z łatwością wyobrazić takie, które emigrant zaliczyłby raczej w poczet plag egipskich. Na przykład, kiedy wizytuje nas teściowa, macocha lub koleżanka, co się przez ostatnie dziesięć lat do nas nie odzywała, ale teraz uznała, że Ryga to piękne miasto, ale hotele niestety drogie... Nie mogę wprawdzie wykluczyć, że po dłuższym pobycie na emigracji nawet takie odwiedziny zyskują na atrakcyjności - za parę miesięcy wam powiem.

Tymczasem jednak skupiam się na odwiedzinach tych, na których przyjazd człowiek czeka niecierpliwie i odlicza czas jak jakiś więzień czy poborowy do przepustki. Mnie się ostatnio WWW przytrafiło, i to niejako potrójnie.

Najpierw pojawiła się starsza córka. O kurczaku przypalonym na jej cześć już pisałam, nadmienię więc tylko, że dało się go odratować i dziecię zjadło bez obrzydzenia. Kilka dni po córce, przyjechała moja Przyjaciółka. Niewtajemniczonym wyjaśniam, że piszę Ją wielką literą, gdyż przyjaciół można mieć i kilkoro, ale Przyjaciółkę ma się jedną i to właśnie Ona; ale nie powiem, od ilu lat się przyjaźnimy, bo moja otwartość ma swoje granice. Przyjechała z mężem, zatem moje WWW nabrało już charakteru niemal imprezy masowej, zwłaszcza zważywszy na rozmiary mojego mieszkania.

Problem w tym, że dziecię przyjechało z prezentem w postaci anginy i pobieranego doustnie antybiotyku. Zaś Przyjaciółka z mężem przywieźli ze sobą typowo ryską ulewę. I oba te czynniki istotnie zaburzyły pieczołowicie przeze mnie ułożony plan.  

Bo żeby WWW się udało, musi mu towarzyszyć WZ, czyli Wielkie Zwiedzanie. Bycie emigrantem ma bowiem tę zaletę, że przez kilka dni człowiek czuje się bardzo kompetentny. Wie, gdzie, co i jak. Może doradzić, odradzić, a czasem nawet zaradzić. Jak taki, nie przymierzając, ciccerone. Dlatego Wielkie Zwiedzanie powinno być przygotowane rzetelnie i z uwzględnieniem upodobań odwiedzającego.

Moja lista „must do/see” była długa i wielowariantowa. Jak by się jednak nie gimnastykować, komplikacja w postaci nalotów ropnych na migdałkach oraz zacinającego niemal pod kątem prostym deszczu sprawia, że nawet najlepszy plan WZ legnie w gruzach. Pozostaje degustacja Rīgas Melnais balzams, czyli Ryskiego Czarnego Balsamu – alkoholowo-ziołowego napitku o recepturze rodem z połowy XVIII wieku, który podobno leczy wszystko. Wynalazł go farmaceuta i moja Przyjaciółka-lekarka oraz jej mąż-lekarz zgodnie uznali, że musiał gość lubić smak jodyny.

Na szczęście, pogoda nieco się poprawiła, a antybiotyk w połączeniu z łotewską miksturą na bazie kozłka lekarskiego zrobił swoje, więc moi goście mogli zakosztować Rygi i okolic nie tylko w postaci płynnej. Głównie beze mnie, bo byłam w robocie. Jako ciccerone sprawdziłam się właściwie tylko raz, podczas sobotniego wypadu do Siguldy, która jesienią jest jeszcze piękniejsza niż latem Dowód? Proszę uprzejmie.



Niestety, przeglądając zdjęcia, które zrobił mąż Przyjaciółki, stwierdziłam z pewną konsternacją, że niektórych ryskich miejsc i obiektów jakoś nie kojarzę. Ergo moi goście widzieli więcej ode mnie. Ergo taki ze mnie ciccerone jak... sami wiecie co.

Jest bowiem rzeczą powszechnie wiadomą, że najsłabiej zna się miejsca, w których się żyje. Ergo ciccerone to ja nie jetem, za to ryżanką pełną gębą - owszem!

Pa! Ryżanka

PS Oto jedna z rzeczy, których nie wiedziałam o Rydze: kino ryskie ledwie o rok młodsze niż paryskie.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz