wtorek, 22 czerwca 2010

Śmierć frajerom, czyli o absurdach NFZ

Tematem numer jeden obecnej kampanii prezydenckiej będzie szlachetne zdrowie. No i dobrze, bo wszyscy wiemy, że rzeczone zdrowie ma w naszym kraju smak kolejek do przychodni i szpitali, a także pieniędzy wydawanych podwójnie - raz na składki do NFZ, a drugi raz na konkretne usługi, które nam świadczą przychodnie i szpitale prywatne, kiedy nie możemy się dopchać do państwowych.

Fakt, że trudno się nam obecnie połapać, co nasi kandydaci na ten temat myślą, trochę mnie zatem niepokoi. Jarosław Kaczyński zarzuca Bronisławowi Komorowskiemu, że ten chce sprywatyzować służbę zdrowia, czemu Bronisław Komorowski przeczy z całą mocą, podkreślając, że rozstrzygające znaczenie ma art. 68 konstytucji. Żeby nie być jak ta tabaka w rogu, przeczytałam sobie ów artykuł i bardzo się ucieszyłam, bo jego punkt pierwszy mówi, co następuje: "Każdy obywatel ma prawo do ochrony zdrowia." Brzmi świetnie. Równie świetnie brzmi punkt drugi: "Obywatelom, niezależnie od ich sytuacji materialnej, władze publiczne zapewniają równy dostęp do świadczeń opieki zdrowotnej finansowanej ze środków publicznych." Niestety, cały efekt psuje ostatnie zdanie, które głosi: "Warunki i zakres udzielania świadczeń określa ustawa." Takie prawo pod warunkiem - klasyka. W tym wypadku, warunkiem jest posiadanie tzw. ubezpieczenia zdrowotnego.

Jak to wygląda w praktyce, wszyscy wiemy. Obawiam się jednak, że nie wiemy do końca, o czym sama się przekonałam nie dalej jak dziś rano. Poszłam do NFZ po tak zwane karty EKUZ, które upoważniają ubezpieczonych obywateli Unii Europejskiej do korzystania z bezpłatnej opieki zdrowotnej w krajach UE. Każdy, kto wybiera się na wakacje do któregoś z krajów UE, powinien się w taką kartę zaopatrzyć, bo bez niej może mieć problemy, jak skręci kostkę - dajmy na to - we Francji. Wypełniłam zatem wnioski, zaopatrzyłam się w dokumenty RMUA świadczące o uiszczaniu składek, zebrałam od dzieci legitymacje szkolne i studenckie i... stanęłam w gigantycznej kolejce z numerkiem 698 w garści.

Prawdziwy problem zaczął się z chwilą, gdy się wyświetlił mój numerek. Okazało się bowiem, że nie posiadam dokumentu świadczącego o zgłoszeniu mnie i dzieci do NFZ. Dokument taki winien wydać pracodawca męża, który jest płatnikiem składek. Błogosławione niech będą komórki! Jeden telefon i w kwadrans później mąż zameldował się przy okienku z wymaganym dokumentem. Ale radość nasza była przedwczesna. Okazało się bowiem, że zgłoszenie zrobione zostało w 2007 roku i jest już nieważne, bo w grudniu 2008 roku ja podjęłam pracę i zgłosiłam dzieci do NFZ (że też mnie podkusiło!), co NFZ skrzętnie odnotował w swoim systemie. Kiedy w maju tego roku zakończyłam pracę, mąż powinien był zgłosić dzieci ponownie (mnie, zresztą, również), czego nie zrobił, bo nie wiedział, że musi. Podobnie, jak ja nie wiedziałam, jaką głupotę zrobiłam, zgłaszając dzieci u mojego pracodawcy.

Efekt? Jedyną osobą ubezpieczoną był mój mąż. Chociaż - uwaga! uwaga! - składki były płacone bez najmniejszej zmiany, ciągle w tej samej wysokości, a przez jakiś czas nawet podwójnie. Jedynym problemem było uchybienie formalne w postaci braku zgłoszenia. Ponownego - dodam. Jeśli, miły Czytelniku, nic z tego nie rozumiesz, pociesz się, że ja też nie. Sympatyczny urzędnik NFZ tłumaczył nam to dobre 15 minut i zrozumiałam tylko tyle, że byłam nadgorliwa, ale "wszystko da się odkręcić". No to odkręciliśmy. Do końca życia jednak nie pojmę, jak to możliwe, że mimo skrupulatnego płacenia składek, rodzina może być pozbawiona ubezpieczenia. A słyszałam, że są tacy, co nie płacą, a są ubezpieczeni. Trzeba by się dowiedzieć, jak oni to robią. Śmierć frajerom!

2 komentarze:

  1. Dyskusja powinna sie toczyć o celowości utrzymywania potwornej machiny biurokratycznej - NFOZu.

    OdpowiedzUsuń
  2. Nad tą machiną to już nawet nie ma co dyskutować - ją trzeba po prostu zmieść z powierzchni ziemi. Tylko kto się na to odważy?

    OdpowiedzUsuń