piątek, 2 lipca 2010

Kwiat cukinii, czyli moje krótkie, rzymskie wakacje


Pamiętacie Państwo tę scenę z "Rzymskich wakacji", w której Gregory Peck wkłada rękę do Ust Prawdy i udaje, że straszliwe szczęki odgryzły mu dłoń, a Audrey Hepburn krzyczy z przerażenia? Otóż mam informację dla każdego, kto chciałby taką scenę odegrać osobiście - trzeba będzie postać w kolejce. I to niemałej - pół godziny do trzech kwadransów, lekko licząc. Ogonek stoi pokornie, ludzie drepczą w miejscu, bo każdy, kto dociera do Bocca della Verita, wkłada rękę w szczęki potwora, a rodzina cyka fotki. Cyk, cyk, nie, wsadź raz jeszcze, bo nie wyszło, czekaj, przesuń się trochę w lewo - nie! - w moje lewo...!

Tak z grubsza wyglądają dziś rzymskie wakacje. W Wiecznym Mieście spędziłam krótki, tygodniowy urlop, który dla mnie i męża miał być odświeżeniem wspomnień sprzed dwudziestu paru lat, a dla naszych dzieci pierwszym spotkaniem z cudami Romy. Spotkanie wypadło chyba nieźle, choć mam uzasadnione podejrzenie, że i tak najbardziej intensywnym wspomnieniem będą "najlepsze lody na świecie", które sprzedaje gelateria "Old Bridge" tuż za murami Watykanu. Questa è la vita. La dolce vita.

Trochę, oczywiście, przesadzam - młodzież była zachwycona. Zapuściliśmy im tak intensywny program zwiedzania, że ani zipnęli. Ruiny, bazyliki, muzea, parki. Rzym podziemny (katakumby) i podniebny (kopuła Bazyliki Św. Piotra). Rzym bogaty (wille na Awentynie) i biedny (zapyziałe kamieniczki na Zatybrzu). Rzym dzienny i nocny. Był nawet Rzym w deszczu, bo przez jedno popołudnie lało jak z cebra i udało nam się przemoknąć do suchej nitki.

Jak już wspominałam, dla mnie był to powrót. Odkurzanie wspomnień z pierwszej wyprawy, która miała miejsce tak dawno temu, że aż wstyd się przyznać. Rok 1987. Pielgrzymka akademicka. Rozklekotany autokar. Camping Tiber. Pierwsze cappuccino w życiu. Osłupienie na widok ogromu Bazyliki Świętego Piotra i sufitu w Santa Maria Maggiore. Mozaiki, freski, rzeźby. Zachwyt na każdym kroku. I zdumienie, że na jednej ulicy można objąć wzrokiem łuk triumfalny sprzed dwóch tysięcy lat, renesansowy kościół, barokową kamienicę i całkiem współczesny sklep z ciuchami znanych projektantów.

Siedząc tydzień temu w samolocie, zastanawiałam się, ile mi z tego zostało. Jaki będzie ten mój Rzym dzisiejszy? Czy znowu zachwyt będzie mi ściskał gardło? I czy tym razem uda mi się dotrzeć do Bocca della Verita, do których wtedy, dwadzieścia trzy lata temu, jakoś nie dojechałam? Czy Rzym będzie miał dla mnie jeszcze coś nowego, coś, dla czego warto było przylecieć?

Było... inaczej. Owszem, zachwycająco, ale już bez tamtego "bezdechu". Może nie da się dwa razy tak samo zachwycić? Może przez te dwadzieścia trzy lata widziałam zbyt wiele pięknych miejsc - katedr, bazylik, ruin...? Nie wiem. Wiem natomiast, że muszę tam jeszcze wrócić. Z dwóch powodów. Po pierwsze, znowu nie włożyłam ręki do Ust Prawdy - nawet wspomnienie Audrey Hupburn nie mogło mnie zmusić do stania w gigantycznej kolejce. A po drugie, muszę jeszcze raz spróbować nadziewanych kwiatów cukinii!

3 komentarze:

  1. Witam serdecznie.
    Beatko bylam w Rzymie kilka razy i zawsze coś nowego odkrywałam.Na zawsze pozostaną mi w pamięci spotkania z Papieżem i cudowne ogrody watykańskie. Pozdrawiam bardzo serdecznie. Do miłego zobaczenia. Ania ;);)

    OdpowiedzUsuń
  2. syndrom rzymski....hihihi..;)))
    a głowe zmoczyliście w fotnannie di trevi, albo na piazza Navona, la piu bella di Roma?
    pozdro i witam na starych śmieciach, chociaż wolałabym na alpejskich B.

    OdpowiedzUsuń
  3. Tym razem papieża widziałam tylko w oknie biblioteki watykańskiej, gdy odmawiał Anioł Pański i łamał sobie język na naszej pięknej "polściźnie". Nawiasem mówiąc, moje córki w mgnieniu oka przerobiły mowę, którą papież wygłosił do Polaków, na wersję pozbawioną wszystkich sz, cz, ć, ś i ź. W końcu, zamiast "szczeszcz wam Bozie", można powiedzieć "niech wam Bóg błogosławi", prawda? :))

    Co do głów, to zmoczył nam je deszcz, a w fonatnnach (wszystkich wymienionych przez Ciebie, Basiu) zmoczyliśmy ręce i twarze, bo upał był niezmierny. Roma była bella i calda, co wbrew domysłom Anglosasów, znaczy gorąca, a nie zimna. :)

    OdpowiedzUsuń