sobota, 18 czerwca 2016

Moja Ryska Przygoda. Ryga - odsłona pierwsza i nieostatnia


Dziś będzie o Rydze. Na razie tylko trochę i po łebkach (często kocich). Bo żeby poznać miasto, czasem i życia nie starczy, a ja tu bytuję raptem tydzień. Ale pierwsze wrażenie czasem przeradza się w miłość od pierwszego wejrzenia, więc kto wie?

Dzielnica, w której mieszkam, nazywa się Agenskalns. Do tej pory nie umiem tego wymówić poprawnie. Zamiast "Agen" mówię Angel, zamiast "skalns" - skans, co w sumie, w wolnym tłumaczeniu, daje coś na kształt dźwięcznego anioła. Mnie się podoba. Tak naprawdę Agenskalns oznacza wzgórze Hagena. Ponieważ jednak nie mam bladego pojęcia, kim był ów Hagen, a możliwe, że wcale nie był sympatyczny, wolę mojego Rozśpiewanego Anioła. Kropka!

Ryga leży nad Dźwiną. Tu, blisko ujścia, to naprawdę kawał rzeki. W wietrzny, pochmurny dzień, jakich w Rydze wiele, Dźwina burzy się i piętrzy, dając jasno do zrozumienia, że nie ma z nią żartów. Przecina ona Rygę na dwie, bardzo różne części - prawą, na której znajduje się historyczne i właściwe centrum miasta, i lewą, która wbrew oczywistej logice topografii, kojarzy mi się z warszawską Pragą. Tu właśnie mieszkam.

Dla wielu ryżan Ryga to prawy brzeg rzeki. Lewy, czyli ta ichnia Praga, to jakieś co najwyżej przedmieście. I faktycznie, na pierwszy rzut oka tak to wygląda. Po stronie prawej mamy piękne Stare Miasto, rozległe bulwary, piękne parki, Operę Narodową, Teatr Narodowy, urzędy centralne, ambasady... i milion innych, okazałych i pięknych obiektów turystycznych zachwytów. Po lewej - Ryga jakby przycupnęła sobie w półśnie. Jesteśmy tu w zupełnie innym świecie. Świecie starych, drewnianych domów, postsowieckich chruszczowek, obskurnych podwórek, uliczek wybrukowanych kocimi łbami... Biedniej, bardziej siermiężnie, zupełnie nieturystycznie.

Wystarczy jednak zapuścić się nieco głębiej, by odkryć, że ryska "Praga" ma swoje sekretne piękno. Poukrywane wśród morza zieleni stare domy, choć często zaniedbane, zachwycają charakterystycznymi mansardami i wieżyczkami. Na obrzeżach starannie utrzymanych parków posadowiły się piękne i często bardzo okazałe wille. A kiedy wypuścimy się nieco na północ, okazuje się, że wystarczy kilkaset metrów spaceru, by poczuć się jak na wsi - malutkie domki z ogródkami, ukryte wśród zagajników brzóz, sosen i świerków, tworzą zupełnie niemiejską atmosferę.

Od tygodnia wydeptujemy okoliczne ścieżki i nasz Rozśpiewany Anioł coraz bardziej mnie urzeka. Nawet chruszczowka, w której mieszkamy, choć niepiękna i daleka od luksusów, ma swoisty wdzięk. Bo czy na warszawskiej Woli znajdę podwórko, gdzie sąsiadki wywieszają pranie na sznurki, a sąsiedzi urządzają pod drzewem regularne spotkania "na papierosku"? Dopiero poznaję tutejsze zwyczaje, ale fakt, że mieszkam na parterze (w ogłoszeniu jak byk stało pierwsze piętro - spuścizna po wiadomym Związku), znakomicie ułatwia mi obserwację podwórzowego życia towarzyskiego. Ponieważ nie palę, zakładam, że moja integracja z lokator(k)ami chruszczowki dokona się przy sznurach na bieliznę. Może być ekscytująco!






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz