poniedziałek, 13 czerwca 2016

Moja Ryska Przygoda. Pierwsze koty za płoty


Stało się. Od soboty jestem emigrantką. Czasową, ale zawsze. Mieszkam w mieście, które nam, Polakom, kojarzy się rozmaicie, ale język przechował jedno, niezbyt piękne skojarzenie. Pojechać do Rygi... Nie będę tłumaczyć, co to znaczy - większość wie, a jak kto nie wie, to sobie sprawdzi. No więc, ja pojechałam do Rygi dosłownie, nie w przenośni. Los i praca rzuciły mnie tutaj na czas jakiś, a ja i cieszę się, i obawiam - jak to w życiu. A żeby mi to cenne doświadczenie nie zatarło się w pamięci, od dziś ten blog będzie się nazywał Moją Ryską Przygodą.

Kiedy myślałam, jak zatytułować ten nowy rozdział mojego życia, pierwsze skojarzenie (poza jazdą do Rygi) miało źródło literackie. Skonstatowałam bowiem, że jedyna powieść z Rygą w tytule, jaką kiedykolwiek czytałam, były "Psy Rygi" - szwedzki kryminał z Kurtem Wallanderem w roli głównej. Taki plagiat jednak nie wchodził w grę, tym bardziej, że moje dotychczasowe, ryskie doświadczenia związane są raczej z kotami. A dokładniej rzecz biorąc, z jednym, i to głęboko schowanym.

Bo wszystkie ważkie czynności, jakich dokonałam przed przyjazdem na Łotwę, można z powodzeniem nazwać kupowaniem kota w worku. Mieszkanie wynajęłam przez Internet. Kilka fotek, wymiana maili z uroczym agentem (jego nieodparty urok polegał głównie na tym, że komunikował się po angielsku, co - jak już się przekonałam - wcale nie jest normą), trudne negocjacje umowy (korespondencyjne, rzecz jasna) i... już! Miało być: a) blisko mojej przyszłej pracy; b) niezbyt duże (a co za tym idzie, niezbyt drogie); c) umeblowane i wyposażone tak, by dało się wprowadzić i żyć. Punkt trzeci uzgodniony został po wycieńczających negocjacjach i powiedzmy sobie szczerze, zapisany w umowie na tyle precyzyjnie, na ile się dało, nie tworząc powieści-rzeki. Uf.

Podobną operację wykonałam, dokonując rezerwacji internetowo-telewizyjnego łącza, choć tu poszliśmy o krok dalej, bo do maili doszła jedna, za to męcząca, rozmowa telefoniczna, podczas której okazało się, że ustalenie liczby anglojęzycznych kanałów telewizyjnych stanowi wyzwanie na miarę zdobycia Czomolungmy. Za to bardzo precyzyjnie poinformowano mnie, że instalację czegokolwiek w weekend mogę sobie włożyć między bajki, bo instalatorzy pracują od poniedziałku do piątku. Pokornie zarezerwowałam więc czas instalatorów na poniedziałkowy wieczór, przy czym pewności, że się pojawią mieć nie mogłam, bo wyznaczona przeze mnie osiemnasta wywołała spore zdziwienie.

To wszystko działo się jeszcze na polskiej ziemi. Kiedy w sobotni wieczór dotarliśmy z moim PiW-em do Rygi, byliśmy bardzo ciekawi, jaki kot z tego worka wyskoczy - piękny, zdrowy syjamczyk, czy też może kulawy i parszywy dachowiec. Cóż, wylazł... mieszaniec. Może nie całkiem schorowany, ale lekko utykający i z naderwanym uchem. No bo tak. Niby wszystko się zgadza - liczba pokoi i metry kwadratowe, są jakieś meble, jest jakieś wyposażenie...  Ale tylko NIBY. Cóż mi bowiem po rozkładanej sofie, która się nie rozkłada? I jak mam uwarzyć obiad, posiadając tylko jeden garnek? Właścicielka mieszkania najwyraźniej to potrafi, ja - słabo. Niestety, właścicielki nie było, bo zachorzała, a reprezentująca ją agentka, była zaskoczona, że nie kwapię się podpisać protokołu odbioru i marudzę coś na temat zepsutej sofy i braków w kuchennych ustensyliach. Po telefonicznych konsultacjach stanęło na tym, że sofę naprawią, a garnki i patelnię mam kupić, "a potem się rozliczymy". Kot miauknął i chwilowo ucichł. Ciąg dalszy w środę - przyjeżdża właścicielka, która PODOBNO mówi po angielsku. Może uda się jej wytłumaczyć, że komplet sztućców dla czterech osób powinien mieć więcej niż trzy sztuki?

Z internetem i telewizją poszło znacznie lepiej. Goście przyjechali. Mieli wszystko, co trzeba, a po jeden kabel, którego im zbrakło, bez szemrania pojechali w sobie tylko wiadome miejsce. Podłączyli raz-dwa, przetestowali, poinstruowali i poszli. Fakt, że komunikacja odbywała się w łamanej angielszczyźnie i płynnym rosyjskim (po ich stronie) oraz łamanym rosyjskim i płynnej angielszczyźnie (po naszej), był tylko miłym dodatkiem do tak sprawnej usługi. Teraz Internet hula, a PiW ogląda Euro 2016. Życie jest piękne!





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz