czwartek, 30 czerwca 2016

Moja Ryska Przygoda. Czasem słońce, czasem deszcz...


W Rydze znów zanosi się na deszcz. Po kilku dniach cudownej, letniej pogody, nad Łotwę nadciągają chmury i od dwóch dni straszą. Może nie martwiłoby mnie to aż tak bardzo (w końcu, i tak spędzam większość czasu w biurze), gdyby nie jeden szczegół. Podwórko.

Bo podwórko pod naszym blokiem jest z gatunku tych, o których zwykło się mawiać, że są malownicze. Co w gruncie rzeczy, gdy odrzuci się tani sentymentalizm i skłonność do poetyckiej przesady, oznacza trawę, chwasty, trzepak, sznury na bieliznę i nieutwardzoną drogę wewnętrzną. W słoneczny dzień wygląda to nawet uroczo, zwłaszcza, gdy sąsiadki wywieszą pranie – ach, te trzepoczące na wietrze, różnobarwne fragmenty odzienia i pościeli! Za to, kiedy pada...

Tu muszę dodać, że nasze podwórko służy też za parking. Z tym parkingiem to oczywiście przesada, bo tak naprawdę, każdy staje gdzie popadnie i obowiązuje zasada kto pierwszy, ten lepszy. Pod koniec dnia, kiedy już wszyscy zjadą z roboty, na podwórku robi się okropnie tłoczno, a spóźnialscy często muszą szukać miejsca gdzie indziej. Nam, odkąd przyjechaliśmy do Rygi, tylko raz zdarzyła się taka siurpryza. Kiedy wróciliśmy z długiego weekendu świętojańskiego, „nasze” miejsce pod płotem zajął gość z wielką terenówą, łaskawie zostawiając nam miejsce obok, którego nikt nie chciał, a to z tej prostej przyczyny, że na samym jego środku tkwi gigantyczny korzeń bujnego drzewa. Parkowanie na czymś takim to gwarancja kłopotów.

Tak czy siak, musieliśmy poszukać sobie innego miejsca. A tymczasem... Tymczasem w nocy było oberwanie chmury. Ryskie niebo, zmęczone czterodniowym upałem, powiedziało dość i wylało na miasto hektolitry wody. Rano, kiedy wyjrzeliśmy przez okno, na naszym podwórku falowało i bulgotało sporej wielkości jezioro. Okazało się, że podwórko znajduje się w niecce i brak na nim jakichkolwiek studzienek odprowadzających wodę, która w związku z tym spływa do nas z całej okolicy. A największy dół jest tam, gdzie stoi wielka terenówa. Ha!

Od tej pory nigdy już tam nie zaparkowaliśmy. Gość z terenówą też nie. W ogóle, wszyscy to miejsce omijają jak siedlisko zarazy. Nam udało się dopaść miejscówkę, która znajduje się nieco wyżej, i konsekwentnie unikamy ruszania samochodu, w obawie, że ktoś nam to wyjątkowe miejsce podwędzi. Z niepokojem też patrzymy w niebo. Wczorajszy, nocny deszcz prawie przyprawił nas o zawał. Jeśli popada dłużej niż dwa dni, jezioro może zmienić się w morze, morze w ocean, a nasz scenic amfibią nie jest.

Szczęśliwie, po krótkiej, nocnej ulewie, dzisiejszy dzień był pogodny. Trzymamy kciuki - byle tak dalej. Ale nie ma tego dobrego, co by na złe nie wyszło. Dziś, kiedy byłam w pracy, Małżonek odkrył, że maskę naszego samochodu upodobał sobie pewien spasiony dachowiec i z rozkoszą się na niej wygrzewa. Nic dziwnego - stoimy na słoneczku, z dala od drzew... Na masce już pojawiły się pierwsze rysy. Kurczę, może niech jednak popada!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz