Poniższy tekst dedykuję tym, którzy nie spływali jeszcze Biebrzą. Ci, którzy spływali, i tak wiedzą swoje...
Biebrza z perspektywy malkontentki
Wypływamy z Lipska. Zaczęło lać, komary się wściekają, a ja otwierając puszkę z gulaszem, cała zachlapałam się tłuszczem. Muszę teraz płynąć w bluzie z obrzydliwymi plamami na biuście, co damie zupełnie nie przystoi. Wrrrr! Ale nic to - płyniemy!
Płyniemy, płyniemy, płyniemy. Gdy się płynie, komary nie tną, ale za to gryzą malutkie, zielone muszki, które milionami siedzą na trzcinach. Jestem nimi wręcz oblepiona, bo co chwila lądujemy w szuwarach. Rzeka meandruje jak szalona, chwilami jest wąsko, trzeba się przeciskać przez trzciny. Jesteśmy zupełnie sami - wokół żywego ducha. Poza muchami, rzecz jasna. No i ptactwem. Gdybyśmy zasłabli, ptactwo nam nie pomoże. O, matko... Ramiona już mi odpadają, a pola namiotowego ani widu, ani słychu. Deszcz siąpi, słońce zaraz zajdzie.
Pole namiotowe to kawałek podmokłej łąki. W samym środku niczego. Teraz do pracy przystąpiły komary. Tną, jakby im kto za to płacił, a ja jestem bliska histerii. W szalonym tempie rozkładamy namiot. Włażę do środka i za skarby świata nie chcę już wyjść. Zasypiam na karimacie, która w nocy okazuje się twarda jak granit.
Rano ledwo się ruszam. Bolą mnie ramiona, grzbiet, głowa. Łykam dwa ibupromy i postanawiam być dzielna. Przed nami cały dzień na wodzie z krótkim postojem w połowie trasy. Na szczęście, pogoda się poprawiła. Znowu płyniemy. Dookoła nic, tylko trzciny. Oraz jakieś wodne badziewie, które oplątuje nam wiosła. Trzciny. Szuwary. Trzciny. Szuwary. Trzciny... Podczas postoju przez godzinę śpię jak kamień. Kiedy się budzę, czuję, że zamiast ramion mam dwa ciała obce. Totalnie obolałe. I spalone słońcem. Wypływamy. Trzciny, szuwary, trzciny... Pola namiotowego brak. Pod wieczór widzimy wąziutki pasek trawiastego brzegu. Dobijamy i nie zważając na nic, wywlekamy kajak. Rozkładamy namiot na mikroskopijnej łączce, tuż koło wielkiej śluzy. Woda huczy, a ja padam jak nieżywa.
Dzień trzeci. Płyniemy. Rzeka nieco szersza, więc rzadziej lądujemy w trzcinach. Dziś musimy przepłynąć "tylko" 15 kilometrów. Skończyły się szuwary, zaczęły łąki. I krowy. A miały być łosie! Przez trzy dni ani jednego łosia! I zero bobrów! Dwie marne czaple! Trzciny, szuwary, trzciny... Jestem jednym wielkim bąblem. Spalonym słońcem. I obolałym. Wrrrr!
Biebrza z perspektywy optymistki
Wypływamy z Lipska. Trochę kropi, ale prognozy są dobre, więc nie ma się co przejmować. Otwierając puszkę gulaszu, ochlapałam się tłuszczem i na bluzie mam malownicze plamy. Dobrze, że to nie garsonka. Ruszamy! Rzeka cudownie meandruje, chwilami jest wąsko i trzeba się przedzierać przez trzciny. Co za przygoda! O dziwo, na rzece nie ma komarów. Są malutkie, zielone muszki, ale dopadają nas tylko wtedy, kiedy otrzemy się o trzciny. Jest cudownie! Cisza i spokój. Na Biebrzy tylko my i schowane w szuwarach ptaki. Nagle, tuż przed naszym kajakiem, z trzcin podrywa się czapla siwa. A za nią druga. Pewnie mają tam gniazdo, bo słyszymy pisk młodych.
Kiedy docieramy na dzikie pole namiotowe, już nie pada. Wychodzi słońce i nad naszym namiotem pojawia się piękna tęcza. Trochę bolą mnie mięśnie, ale "mam w nich" kilkanaście kilometrów, więc to normalka. Uaktywniły się komary - trzeba się schować do namiotu. Zasypiam niemal natychmiast.
Dzień drugi. Przed nami około trzydziestu kilometrów. Słońce świeci jak marzenie, więc ruszamy wcześnie rano. Rzeka znowu kręci i zatacza pętle, w nagrodę za nasz wysiłek fundując nam przepiękne grzybienie i grążele. W ogóle, pełno tu różnorakiej roślinności, która chwilami przypomina zarośla, jakie widzieliśmy na Amazonce i Orinoko. W połowie trasy robimy sobie popas na małej, wiejskiej plaży. Mam niewielki kryzys - ból głowy i wszystkich mięśni, ale dwa ibupromy i godzinka snu załatwiają sprawę. Znowu mogę wiosłować. Wieczorkiem znajdujemy kawałek suchego lądu, gdzie rozbijamy namiot. W pobliżu śluza Kanału Augustowskiego, więc huk wody kołysze nas do snu.
Dzień trzeci. Ostatni odcinek jest krótki i relaksujący. Rzeka się "wyprostowała", płynie leniwie i szeroko. Dookoła coraz więcej pól i łąk, na których widzimy pasące się stada krów. Robimy zdjęcie ślicznemu cielakowi ssącemu mleko matki. Natykamy się na samotnego łabędzia. Nad naszymi głowami polatują bociany - pewnie wróżą nam kolejną, cudowną podróż!
Postscriptum
A teraz informacja dla kobiet, które chciałyby popłynąć Biebrzą. Nigdy, przenigdy, nie róbcie tego bez Prawdziwego Mężczyzny. Spływ Biebrzą bez PM może się skończyć utknięciem w trzcinach, nocą spędzoną na rzece, a w sytuacji skrajnej, nawet zabłądzeniem pośród rozlicznych odnóg, pętli i kanałków tej niesamowitej rzeki. Gdyby nie mój osobisty PM, pewnie do dziś błąkałabym się po Biebrzy, walcząc z muszkami i komarami i rozpaczliwie próbując przepchnąć kajak przez wąski przesmyk w szuwarach, który mój PM sforsował dopiero za trzecim podejściem. Za co będę mu wdzięczna do końca życia.
poniedziałek, 12 lipca 2010
Biebrza w dwóch odsłonach z postscriptum
Etykiety:
Biebrza,
biwak,
Dolina Biebrzy,
spływ,
spływy kajakowe Biebrzą,
wakacje,
wakacje pod namiotem
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Witam.
OdpowiedzUsuńDroga Beatko jestem pełna podziwu dla Ciebie i Twojego Ukochanego.
Pozdrawiam. Anka
Aniu, sama siebie podziwiam. :) Chwilami było ciężko, dłonie i ramiona nadal mam obolałe, ale w każdej chwili gotowa jestem zakrzyknąć jak osioł ze Shreka: "Ja chcę jeszcze raz!".
OdpowiedzUsuń