środa, 11 maja 2016

Sycylia we Dwoje. Część trzecia: Palermo, czyli owca w mieście


Dzisiejszy dzień wprawdzie upłynął nam głównie przyrodniczo, postanowiłam jednak oddać cesarzowi co cesarskie i zanim oddam się opisom sycylijskiej natury, kilka akapitów poświęcić Palermo. Spędziliśmy tam zaledwie jeden dzień, a wrażeniami można by zapełnić wołową skórę. No, może owczą.

O tej owcy piszę nie bez kozery. Bo kiedy, po blisko godzinnej walce o życie w palermiańskich korkach, wreszcie dotarliśmy do naszego hostelu, na powitanie z sąsiedniej uliczki wybiegła dorodna i w niebogłosy becząca owca! Hostel zaś nie był usytuowany na peryferiach stolicy, ale w szeroko rozumianym centrum, 10 minut piechotą do katedry. Do dziś żałuję, że nie zdążyłam cyknąć fotki, nim nasza gospodyni przpędziła zwierzątko w sobie tylko zanym kierunku (ani chybi na sąsiednią ulicę). Teraz nikt mi nie uwierzy!

Po tym zoologicznym szoku, byłam pewna, że nic mnie już nie zdziwi. A jednak! Oczywiście, na pierwszym miejscu moich zdziwień figuruje ruch uliczny. W Palermo jeździ się po wszystkim - poboczach, chodnikach, schodach. Pieszy nie ma praw żadnych, zatem musi mieć spryt i odwagę. Albo - jak ja - sprytnego i odważnego towarzysza życia, który w odpowiednim momencie szarpnie za rękę, ratując spod kół szalonego motocyklisty.

Niemiłym zaskoczeniem był straszliwy, wręcz porażający brud. Śmieci leżą gdzie popadnie, takoż i odchody, o których optymistcznie i uparcie myślałam, że są psie. Jako tako czysto jest tylko w najbardziej prestiżowych miejscach miasta, czyli na przykład na dziedzińcu katedry i w jej wnętrzu. Kilka ulic dalej - nie ma zmiłuj.

Z kolei miłą niespodzianką okazali się mieszkańcy Palermo. Parę razy doświadczyliśmy ich życzliwości, w tym raz była ona na wagę złota, czyli miejsca do zaparkowania. Kiedy, podjechawszy w pobliże naszego hostelu, rozpaczliwie szukaliśmy jakiejś dziury, by się w nią wcisnąć, pewien sklepikarz wyszedł na ulicę i usunąwszy jakieś swoje kontenerki, zrobił nam miejsce. W potoczystym, sycylijskim dialekcie poinformował nas, że tu bezpiecznie, bo on będzie miał oko na naszego golfika. Hm, przynajmniej tak go zrozumiałam.

Zdziwiła mnie też nasza gospodyni. Podczas naszej podróży wydzwaniała do nas po wielokroć, dopytując się, o której dotrzemy do Palermo i hostelu. Ten przejaw troski wydawał nam się zdecydowanie ponadstandardowy. Gdy wreszcie pojawiliśmy się na miejscu około godziny dziewiętnastej, dziewczyna (tak, na oko, jakieś 25 lat) wyraźnie się ucieszyła. Po czym, kiedy już przegoniła owcę, raz-dwa dała nam pęk kluczy, poinstruowała, że ten do sypialni, ten do drzwi wewnętrznych, a ten do bramy, obróciła się na pięcie i... znikła nam z oczu na zawsze. To znaczy, raczej my jej znikliśmy z oczu. Bo ilekroć przechodziliśmy koło tamtejszego ulicznego zagłębia barowego, nasza pani siedziała tam w licznym towarzystwie, racząc się obficie piwkiem. Ona nas nie widziała, my ją owszem. Klucze zostawiliśmy jej w drzwiach sypialni.

A jednak, mimo hałasu, brudu, śmiercionośnego ruchu ulicznego i biegającej po centrum miasta rogacizny, Palermo pozostanie w mojej pamięci jako punkt zdecydowanie jasny. Zobaczyliśmy tam wiele pięknych miejsc. Niektóre, jak Kaplica Palatyńska, doprowadziły nas wręcz do estetycznej ekstazy. Inne, jak Katakumby Kapucynów, wywołały refleksję nad człowieczą tęsknotą do nieco opacznie rozumianej nieśmiertelności (zmumifikowane ciała braciszków oraz co znaczniejszych mieszczan robią naprawdę groteskowe wrażenie). A spożyty w zupełnie przypadkowej trattorii obiad zasłużył w naszych oczach i podniebieniach na kilka gwiazdek Michelina. Których, rzecz jasna, nie dostanie, bo kto da gwiazdki ulicznej knajpie pod namiotem? 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz