poniedziałek, 16 maja 2016

Sycylia we dwoje. Część piąta: Noto - pech!


Ten nieco dziwaczny ortograficznie tytuł za chwilę stanie się zupełnie jasny. A było to tak...

Dzień zaczął się kiepsko. Po nocy spędzonej w dosyć obskurnym "apartamencie" w Caltagirone ("Beautiful view from the balcony, signora, specially for you!"), niedzielę planowaliśmy otworzyć mszą świętą w tamtejszej katedrze. Godzinę sprawdziłam osobiście, na każdy możliwy sposób, z wizytą w zakrystii w sobotę wieczorem włącznie. Wszystkie informacje potwierdzały jasno: msza o 9.00. Amen.

Kiedy stawiliśmy się pod katedrą o 8.56, zastaliśmy wszystkie drzwi zamknięte na głucho (na jednych nawet wisiała kłódka wielkości kociego łba). PiW oczywiście podejrzewał, że: a) nie sprawdziłam ; b) źle sprawdziłam ; c) nie dopytałam; d) nie zrozumiałam... Uratowały mnie dwie elegancko ubrane lokaleski w wieku sędziwym, które najwyraźniej też przyszły na mszę i wyrażały wielkie zdumienie, że jej nie ma. Po raz pierwszy w życiu spotkałam się z sytuacją, żeby z dnia na dzień odwołano niedzielną mszę. I to w katedrze! Zły znak!

Chcąc, nie chcąc, ruszyliśmy w dalszą drogę, licząc na to, że w którymś z licznych kościołów barokowych miast południowej Sycylii natrafimy na mszę, która pozwoli nam "dzień święty święcić". Mnie jednak dręczył niepokój. 

W cudownej i spektakularnej pod każdym względem Ragusie wydawało się, że sprawy przybrały właściwy obrót. W ostatniej chwili wpadliśmy na mszę do kościoła św. Jana Chrzciciela. Msza była z udziałem skautów, co skutkowało gitarą i śpiewem. Trochę wszystkich rozpraszał przygłuchy ksiądz-staruszek, który spowiadał podczas liturgii do połowy wywieszony z konfesjonału. Tylko brak znajomości włoskiego uchronił nas od rażącego naruszenia tajemnicy spowiedzi. Obecni na mszy Włosi pewnie zatykali uszy. 

W Modice sukces był połowiczny - na dwie zaplanowane katedry, jedna była otwarta, druga zamknięta. Za to obkupiliśmy się w lokalną "aztecką" czekoladę w takiej ilości, że teraz obawiam się o nasz bagaż. W sensie nadbagaż. 

Z Modiki ruszyliśmy do Noto, gdzie mieliśmy spędzić nocleg i zwiedzić kolejne perły sycylijskiego baroku. Wszystko szło gładko. Droga pusta, słońce jak marzenie, krajobrazy pocztówkowe do nieprzyzwoitości. Tuż przed miastem zaczął się korek-gigant. Całe Noto wracało z weekendu. PiW prowadził niespiesznie. Przymknęłam oczy, a kiedy je otworzyłam, byliśmy już na zderzaku samochodu przed nami. Stłuczka! 

Opisanie tego, co przeżyliśmy, załatwiając formalności z parą Sycylijczyków, którzy po angielsku znali tylko słowo "sorry", zabrałoby mi zbyt wiele czasu. Wypełnianie formularzy po włosku było niezapomnianym przeżyciem. A na domiar złego, kiedy grzebaliśmy w bagażniku, szukając dokumentów, moją śliczną, nowiutką kurtkę przeciwdeszczową porwał szalejący wicher. A my spostrzegliśmy jej brak dopiero, gdy ślad po niej zaginął. 

Do Noto dojechaliśmy spóźnieni, w humorach dobrych inaczej. Fakt, że po raz kolejny cholerna Jane z nawigacji wpuściła nas w ulicę jednokierunkową, nie poprawił sytuacji. Porzuciliśmy samochód na jakimś dzikim parkingu i wtargaliśmy walizę po kolejnych kilkudziesięciu schodach (schodom na Sycylii poświęcę osobny wpis już wkrótce). A gdy dotarliśmy do apartamentu, miły właściciel oznajmił, że płatność teraz, gotówką. My na to, że już zapłaciliśmy, kartą, online. On, że kasy nie ma. I tak dalej. A że niedziela, w biurze agencji nikt nie pracuje. Telefony będziemy wykonywać jutro. I jutro się okaże, czy pech się skończył, czy trwa. Wrrrrr!

PS. Nie wiem, czy uda mi się wrzucić tę notkę na bloga, bo w apartamencie WiFi jest tylko teoretycznie. 

PPS. Wrzucam o poranku. Jakimś cudem złapałam kawałek sieci. A za chwilę ciąg dalszy przygody z płatnością za pokój. Nastrój mam bojowy. Żaden Sycylijczyk mi nie podskoczy! 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz