piątek, 3 sierpnia 2012

IO, czyli krótka historia czasu


Igrzyska Olimpijskie w Londynie oglądam nieregularnie i raczej z przymusu. Przymusowi na imię Mąż, który z niewiadomych mi przyczyn, uznał IO za doskonały sposób na odstresowanie się po ciężkim dniu w robocie.  Toteż od jakiegoś  czasu każdego wieczora w naszym mieszkaniu rozbrzmiewa głos Przemysława Babiarza, na przemian z głosem Macieja Kurzajewskiego. Słyszę obu panów tak często, że za chwilę włączę ich w krąg najbliższych znajomych i zacznę im wysyłać kartki na święta.

Zanim to jednak nastąpi, upłynie jeszcze tydzień z okładem, kiedy to ewentualny seans wieczorny przed telewizorem będzie się sprowadzał do wyboru IO lub IO.  Przestałam się już buntować, w czym zresztą wydatnie pomagają mi dostępne w mojej kablówce stacje telewizyjne – konkurencja dla IO tak mizerna, że nie ma o co kopii kruszyć. Więc nie kruszę. I czasem przysiądę na chwilę, by wraz z moim PiW-em obejrzeć zmagania dzielnych sportowców i posłuchać obrazowych komentarzy moich nowych, bliskich znajomych. Ostatnio pan Babiarz nazwał Michaela Phelpsa  „pociskiem z Baltimore”. Nie jestem pewna, czy sam zainteresowany byłby tym zachwycony – skojarzenia ze strzelaniną w Baltimore aż nazbyt oczywiste, ale sama figura stylistyczna – palce lizać. 

Muszę jednak przyznać, że to okazjonalne kibicowanie, poza doznaniami estetycznymi, niesie z sobą też spory ładunek refleksji.  Oglądając rozmaite konkurencje, nagle uświadamiam sobie, jak względnym pojęciem jest czas. Niby nic odkrywczego, ale kiedy dociera do mnie, że ktoś tam nie stanął na podium, bo płynął za długo o pół sekundy, wartość czasu staje się jakby bardziej namacalna.

Pół sekundy. Doba składa się ze 172 800 półsekundowych sekwencji. Czy każdą z nich wypełniam czymś, co choć trochę przybliża mnie do podium? 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz