wtorek, 13 marca 2012

Cha, cha, cha

Niech kogoś nie zmyli tytuł. Tekst nie będzie szyderczym komentarzem do aktualnego życia politycznego/kulturalnego/zawodowego/prywatnego (niepotrzebne skreślić). Tekst będzie o nowym i pouczającym doświadczeniu, które stało się moim udziałem. A któremu na imię taniec towarzyski.

O tańcu towarzyskim po raz pierwszy usłyszałam w klasie maturalnej. Ponieważ zbliżała się studniówka i bal maturalny, moje przewidujące koleżanki  w trymiga zapisały się na stosowne kursy. Ja nie. Mój ówczesny chłopak uznał to za kiepski pomysł, co – jak się okazało - nie miało znaczenia, bo zerwaliśmy tuż przed studniówką, więc i tak nie mogłabym z nim zatańczyć ognistej rumby.

Muszę jednak przyznać, że popisy taneczne moich koleżanek zrobiły na mnie wrażenie. I od tamtej pory pomysł, by się trochę podszkolić, wracał jak bumerang. A kiedy na ekranach kin zagościł film „Zatańcz ze mną”, w którym Richard Gere (mniam!) ratuje swoje małżeństwo z Susan Sarandon (ależ się ta kobita trzyma!) dzięki kursowi tańca towarzyskiego (fakt, że najpierw prawie je zrujnował dzięki temu samemu kursowi, tylko dodawał sprawie pikanterii), wiedziałam, że taniec towarzyski jest mi pisany. Znaczy, nie mi, a nam – bo do tańca trzeba dwojga.

Okazja nadarzyła się zupełnie niespodziewanie – znajomi z parafii postanowili zorganizować kurs, na który czym prędzej się zapisaliśmy – ja, mój PiW, starsza córka i jej chłopak. Jak się błaźnić, to w miłym towarzystwie. Poza wszystkim, w przypadku konieczności wymiany partnerów (na niektórych kursach taki manewr stosują, żeby człowiek był w stanie zatańczyć nawet z teściową), wymienimy się między sobą i stres będzie mniejszy. Sprytnie, prawda?

Pierwsze zajęcia już za nami. Jive i cha-cha idzie nam coraz lepiej. Powoli, choć z trudem,  dociera do mnie, że prowadzenie to domena faceta. I rodzi się we mnie małoduszne podejrzenie, że mąż zgodził się na ten kurs głównie po to, żebym tę wiedzę rozciągnęła na inne dziedziny życia. W innym wypadku, po cóż by mówił do mnie co chwila: „Kochanie, pamiętaj, ja tu rządzę!”? Ponieważ jednak przygarnia mnie jednocześnie władczo i bardzo seksownie, jakoś nie mam siły protestować. Niewykluczone więc, że kurs tańca zrobi ze mnie nie tyko królową parkietów, ale i potulną żonę. Taką, co to nie ma wątpliwości, „kto tu rządzi”. Cha, cha, cha.   

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz