Wczoraj, już niemal rzutem na taśmę, udało mi się obejrzeć kinową historię największego serwisu społecznościowego świata. The social network (tym razem dystrybutor nie pokusił się o polski przekład, a szkoda, mogłoby być wesoło) to historia powstania Facebooka, o którym nie wiedzą chyba tylko mieszkańcy dżungli, himalajscy asceci oraz jednostki poniżej 4. roku życia (nie zawyżyłam aby?), bo górnej granicy wieku w tym wypadku chyba nie ma.
Zatem Facebooka przedstawiać nie trzeba. Warto natomiast poświęcić chwilę refleksji głównemu bohaterowi filmu Davida Finchera(twórcy takich m. in. obrazów jak Siedem czy Gra), czyli Markowi Zuckenbergowi - twórcy serwisu. Bo to film właśnie o nim - genialnym studencie Harvardu, który po zerwaniu z dziewczyną (to ona puściła go kantem, doszedłszy do wniosku, że Mark jest zwyczajnym dupkiem), w ramach swoistej zemsty tworzy stronę internetową, gdzie można porównywać fotki studentek. Strona robi furorę, a Mark przekonuje się, co kręci studentów (też mi odkrycie). Potem, zainspirowany pomysłem innych studentów Harvardu, którzy nieopatrznie się nim podzielili z genialnym Markiem, tworzy kolejną stronę - Facebook właśnie. Co dalej - wiadomo. Facebook robi zawrotną karierę i do dziś (historia zaczęła się w 2003 roku) wiedzie prym w sieci. Film pokazuje natomiast coś więcej - człowieka, który to wszystko wymyślił i wcielił w życie.
Cóż, nie wiem, ile prawdy jest w scenariuszu The social network. Ale jeśli choć część z tego pokrywa się z rzeczywistością, to wahałabym się czy przyjąć Marka Zuckenberga do listy moich znajomych na Facebooku. Filmowy Zuckenberg jest bowiem typem antypatycznym, zadufanym w sobie, nielojalnym (nawet wobec najbliższego przyjaciela) i organicznie wręcz aspołecznym. Jego niektóre zachowania trącą wręcz socjopatią, a pod maską pewnego siebie dupka aż kłębi się od różnego rodzaju kompleksów. Można by zadać pytanie, jak ktoś taki mógł stworzyć serwis SPOŁECZNOŚCIOWY?!
Otóż właśnie. Wygląda na to, że nie tylko mógł, ale że jest w tym jakaś przewrotna logika. Bo niezależnie od nieprawdopodobnej popularności Facebooka, milionów jego użytkowników i gigantycznej liczby godzin, które spędzają oni, śledząc sieciową aktywność innych, nazywanie tego wszystkiego "społecznością" to albo nadużycie, albo... znak czasu. Czasu, w którym ludzie spotykają się głównie wirtualnie i na dobrą sprawę nie pamiętają (a może nawet nie mają pojęcia), jak brzmi głos ich znajomych. Lub "znajomych". A jeśli jakimś cudem kiedyś usiądą z nimi twarzą w twarz, nie bardzo wiedzą, o czym rozmawiać. I JAK w ogóle rozmawiać.
Filmowy Mark Zuckenberg tego nie umiał. Umiał natomiast dostrzec, że ludzie jak powietrza potrzebują być członkiem jakiejś grupy, społeczności - choćby tak ułomnej jak ta udawana, internetowa. I dał światu narzędzie, które pozornie zaspokajając tę pierwotną potrzebę, oddala ludzi od siebie o całe lata świetlne. Fakt. Coś takiego mógł wymyślić tylko typ organicznie aspołeczny.
niedziela, 9 stycznia 2011
Typ organicznie aspołeczny
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz