Moja babcia Janka była Babcią przez wielkie B. Takim babciowym metrem z Sèvres.
Po pierwsze, kochała mnie bez opamiętania. A że uwielbiała gotować i robiła to świetnie, jej miłość wyrażała się w znacznej mierze w dokarmianiu mnie, czego skutki znoszę do dziś, odchudzając się permanentnie.
Po drugie, uważała mnie za ósmy cud świata, o czym informowała mnie często-gęsto, dzięki czemu czasem - gdy sobie to wspomnę - przez chwilę myślę, że nie jestem taka ostatnia.
Po trzecie, dzieliła się ze mną swoją życiową mądrością, z której do dziś pozostała mi spora garść maksym w stylu "wszystko jest pożyczone" (glosy nie będzie, kto nie rozumie, tego strata!).
Jej twierdzą była rodzina i strzegła tej twierdzy z zaciętością godną Joanny d'Arc. Miała w duszy ogromne pokłady optymizmu i do dziś brzmi mi w uszach jej śmiech i słowa "jakoś to będzie". Co ciekawe, miała sto procent racji, zawsze "jakoś było" i ta życiowa filozofia nie raz uratowała mi życie.
Fajnie było siedzieć z nią w kuchni, przy ciepłym piecu i słuchać jej opowieści. O tym, jak poderwała dziadka, jak starał się o nią pewien przystojny Józio, jak urodził się mój tata i jak ja, we wczesnym dzieciństwie, odgryzłam kawałek kieliszka, w którym babcia próbowała mi "wcisnąć" zupę jarzynową. Okropnie było żegnać się z nią w dniu, kiedy postanowiła odejść z tego świata, a potem siadać przy tym samym stole już bez niej.
Nie mam pojęcia, jaki babcia Janka miała stosunek do Dnia Babci, bo w ogóle nie pamiętam, byśmy ten dzień obchodziły. Podejrzewam, że zbyłaby go lekceważącym machnięciem ręki. Ona nie była babcią od święta, ale babcią pełnoetatową, babcią na akord. Może i miała jakieś słabe strony, może ją trochę idealizuję, ale kurczę, czasem sobie myślę, że jeśli kiedykolwiek miałabym zostać babcią, ciężko mi będzie jej dorównać. Do tego jej metra z Sèvres zawsze mi będzie brakowało paru centymetrów.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz