wtorek, 17 stycznia 2017

Moja Ryska Przygoda. Polish sausage is king!


Kochany Dzienniczku! Zaniedbywałam Cię ostatnio sromotnie i bardzo mi przykro. A najgorsze jest to, że zdradziłam Cię z osobnikiem rodzaju żeńskiego (do tej pory sądziłam, że to niemożliwe), któremu, a raczej której, na imię Praca. Wstyd mi zatem bardzo i nie wiem, jak to odkupię, ale coś wymyślę.W ramach przeprosin opiszę dziś interesujące doświadczenie, które było moim udziałem nie dalej jak wczoraj.

Otóż jeden z moich firmowych kolegów opuszcza Rygę. Wraca do domu, czyli do Ju-Kej, z czego pewnie się cieszy, choć do końca nie wiem, bo nie pytałam. Takie pytania są natury raczej osobistej, a kolega jest kolegą, a nie mężem lub przyjacielem, więc trzeba uważać. Mogę się jednak przyznać, że ja żałuję, bo to po prostu fajny gość. No ale wszystko się kiedyś kończy i nawet fajni goście (może zwłaszcza oni) też z naszego życia kiedyś znikają. Ale zanim to się stanie, nadchodzi moment pożegnania.

Simon pożegnał się z nami po swojemu. Znany z gościnności i kreatywności, rozesłał do naszej miłej gromadki maila, w którym w ojczystym języku zaprosił nas do swojego (już niedługo) ryskiego mieszkania na Wieczór Szkocki, którego główną atrakcją miały być: spódnice w kratkę (jeśli ktoś ma), degustacja whisky i haggis oraz koncert na dudach. Whisky zrozumiałam, bo kto by nie zrozumiał. Haggis sprawdziłam u pana Gugla, który poinformował mnie treściwie, że to coś w rodzaju szkockiej kaszanki.

Od razu stało się dla mnie jasne, że impreza jest jakby nie całkiem dla mnie. Spódnicy w kratkę nie mam, a jako wegetariańska abstynentka w degustacji udziału nie wezmę, więc poczułam się trochę zrobiona w dudy, co ze zrozumiałych względów nie jest uczuciem miłym, zwłaszcza że dudy kojarzą mi się ostatnio jakoś tak nie ten tego. No ale poszłam.

Jak przewidywałam, spódnic było niewiele, choć był jeden facet w kilcie, ale który, nie powiem, bo może sobie nie życzyć. Na dudach zagrał nasz kolega Francuz, co jest doskonałą ilustracją integracji europejskiej w najlepszym wydaniu. A co się tyczy degustacji...Kiedy koleżeństwo radośnie degustowało haggis, popijając whisky, jeden z kolegów litościwie wdał się ze mną w konwersację, żebym nie stała jak ta głupia i się nie gapiła.

Rozmowa zaczęła się - a jakże - od mojej abstynencji i wegetarianizmu. A dlaczego, a po co, a z jakiejż to przyczyny. Wyjaśniałam, jak umiałam, a im dłużej mówiłam, bym bardziej docierało do mnie, że mój miły kolega (także Brytyjczyk, ale nie Simon) nabiera przekonania, że ma przed sobą niegroźną (przynajmniej chwilowo) wariatkę. Jakież było moje zdziwienie, gdy on nagle wyznał, że w zasadzie trochę mnie rozumie, bo przez dwadzieścia pierwszych lat życia też był wegetarianinem.

Moją czujność wzbudził czas przeszły. Spytałam więc, dlaczego porzucił ten szlachetny stan rzeczy. Polish sausages  - wypalił kolega. Hę? - zdziwiłam się całkiem szczerze, a on pokiwał głową z rezygnacją i powtórzył: Polish sausages. I wyjaśnił, że jak mieszkał przez jakiś czas w Polsce, nasze wyroby wędliniarskie stały się dla niego pokusą nie do odparcia. A jak dołączyła do tego narzeczona z Węgier, to sama rozumiesz, salami...

I teraz nie wiem - pękać z dumy, czy bić się w pierś? Bo z jednej strony, nie ma to jak polskie produkty, a z drugiej, moja Ojczyzna zwiodła Rolfa na pokuszenie. Cóż, nic nie poradzę, że Polish sausage is king! 

Pa! Ryżanka

PS Simon, będzie nam Ciebie brakować.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz