czwartek, 19 stycznia 2017

Moja Ryska Przygoda. Gawęda przy kominku, czyli niech żyje frankofonia!


Kiedy słyszę słowo gawęda, mam dwa skojarzenia. Pierwsze, natychmiastowe, zalatujące psem Pawłowa, to: ogień (z ogniska, kominka lub świeczek), harcerski mundurek i opowieść z morałem snuta przez druhnę komendantkę lub druha komendanta. Najpierw tych gawęd słuchałam, potem je wygłaszałam, niektóre pamiętam do dziś. Drugie skojarzenie też nosi harcerski mundurek oraz znamiona działalności artystycznej - był kiedyś taki harcerski zespół pieśni i tańca, który nazywał się Gawęda.

Kiedy zatem wczoraj do mojego biura wkroczył kolega - żołnierz i rodak w jednej osobie, i spytał, czy mam ochotę się wybrać na spotkanie z gawędą (Gawędą?!), bo jego żona idzie i proponuje mi wspólne wyjście, w pierwszej chwili kompletnie zgłupiałam. Przed oczyma stanęli mi dawni artyści harcerskiego zespołu Gawęda, którzy jakimś cudem, mimo podeszłego wieku oraz przyciasnych mundurków, załapali się na występy gościnne w Rydze. Była to wizja dosyć przerażająca, co widocznie odmalowało się na mojej twarzy, bo kolega pospiesznie wyjaśnił, że chodzi o taki nieformalny klub konwersacji po polsku, który stworzyła grupka pań "w pewnym wieku", o korzeniach polskich. A żona kolegi, która trafiła tam przypadkiem, wspiera tę miłą inicjatywę swoją nieskalaną wschodnim akcentem polszczyzną. Propozycja wydała mi się interesująca, więc poszłam.

Spotkanie odbywało się w dzielnicowym domu kultury (w mojej dzielnicy), w pięknym, starym dworku, nieco odpicowanym w stylu "fasada rządzi", czyli z zewnątrz wszystko cacy, a w środku... trochę mniej. Ale za to w salce, gdzie odbywało się spotkanie, stał cudowny, kaflowy piec, pełniący rolę kominka, więc od razu poczułam, że klub konwersacji "Gawęda" znalazł sobie właściwe miejsce. Niestety, ostatnio palono w nim chyba za czasów pierwszej Republiki Łotewskiej, więc pod koniec spotkania cienka koszula i sweter okazały się rozwiązaniem nazbyt optymistycznym.






Szybko też wyszło na jaw, że sygnalizowany przez kolegę "pewien wiek" oznacza z grubsza siedemdziesiąt plus, z bardzo nielicznymi wyjątkami, do których zaliczałyśmy się ja i żona kolegi. Niech nikogo jednak nie zwiodą liczby! Działaczki klubu swoją energią mogłyby spokojnie uruchomić elektrownię jądrową. Stanowiąca główny cel spotkania konwersacja przybierała niekiedy formy niezwykle ożywionych dyskusji w stylu "jedna przez drugą", a wszystko to w naprawdę bardzo pięknej polszczyźnie. Było to tym bardziej wzruszające, że wszystkie panie urodziły się na Łotwie, niektóre nawet do końca nie znają historii swoich polskich przodków, ale wszystkie łączy miłość do kraju ich pochodzenia. Kraju, który kilka z nich odwiedziło, a niektóre tylko o tym marzą.

Na krześle obok mnie siedziała drobniutka, siwa i obcięta na Marię Dąbrowską pani, która wyróżniała się tym, że prawie się nie odzywała. Wyglądała na osobą niezwykle nieśmiałą i nawet zaczepiana, odpowiadała cichutko i z lekkim zażenowaniem, choć jej polszczyzna była naprawdę niezłej próby. Ale nie pchała się do głosu, robiąc wrażenie osoby, która nie lubi zwracać na siebie uwagi.

W pewnym momencie pełniąca rolę przewodniczącej klubu pani Irena poprosiła mnie, żebym opowiedziała o sobie, a zwłaszcza o Warszawie, z której - jak się wcześniej ode mnie dowiedziała - pochodzę. Coś tam zaczęłam nieskładnie zaplatać, a panie chłonęły każde słowo, które w jakikolwiek sposób zbliżało je do stolicy. Łazienki, Trakt Królewski, mój rodzinny Mokotów, moja obecna mikroojczyzna - Wola... Potem przyszła pora na przesłuchanie z serii "a co pani w życiu robiła/robi". I kiedy powiedziałam, że studiowałam filologię romańską, pani Irenka wykrzyknęła radośnie: "O! A nasza Ania też studiowała język francuski!" Na co siedząca obok mnie "Maria Dąbrowska" nagle się ożywiła i zagadała do mnie potoczystą francuszczyzną.


Resztę wieczoru przekonwersowałyśmy w języku Moliera. A kiedy dziś rano opowiedziałam o tym koledze Francuzowi, ten uśmiechnął się z dumą i wypalił: Vive la francophonie*!


Pa! Ryżanka

PS. Na następne spotkanie Gawędy też się wybieram. Zdaje się, że jestem już członkinią klubu.

* Niech żyje frankofonia!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz