poniedziałek, 6 lutego 2017

Moja Ryska Przygoda. Nu, maładiec!


Jak już kiedyś wspominałam, przeprowadziwszy się do Rygi, postanowiłam, że nie porzucę z trudem nabytych nawyków prozdrowotnych. Czyli sportu. Piszę "z trudem nabytych", bo każdy, kto mnie zna nieco lepiej i z czasów nieco dawniejszych, wie, że mój stosunek do sportu był, że tak to ujmę, ambiwalentny. Z jednej strony wiedziałam, że zdrowo, z drugiej, że ciężko, i to "ciężko" jakoś zwykle zwyciężało ze "zdrowo". Do czasu.

Pominę przyczyny, ale fakt faktem, że od paru lat przestałam szukać wymówek i zaprzyjaźniłam się ze sportem w formach rozmaitych, a dobroczynne skutki tej decyzji błogosławię często i gęsto. Kiedy więc zamieszkałam w Paryżu Północy, uznałam, że rower i rolki to trochę mało, zwłaszcza, że z pogodą różnie bywa. No i kupiłam karnet na siłownię.

Chadzam tam regularnie, często w przerwie na lunch, i kiedy reszta naszego personelu wrzuca w siebie kalorie, ja swoje spalam. I mam niezłą radochę, kiedy koledzy z grupy mundurowych, widząc, jak idę się "powysilać", oświadczają, że oni też - jutro, może pojutrze... Ponieważ z doświadczenia wiem, że "jutro, pojutrze" byłoby dla mnie przedmurzem totalnej klęski, zaciskam zęby i nawet, jak mi się cholernie nie chce, pakuję plecak i idę.

Dziś też poszłam. I mniej więcej na siódmym kilometrze stepera, podszedł do mnie facet. Znam go z widzenia, bo to stały bywalec, z gatunku tych, co to raczej dźwigają niż biegają. Wiecie, mocny kark, łapy jak łopaty - gdzieś tak jedna druga Schwarzeneggera. Podszedł i zagadał. Aż musiałam zwolnić, bo trochę mnie zaskoczył.

- O, to ty! - wykrzyknął radośnie, po angielsku, z rosyjskim akcentem. - Tak ci się przyglądałem i nie byłem pewny...  "Matko święta - pomyślałam - czy ja go znam?! Chyba mnie z kimś pomylił..." Odmruknęłam coś w stylu "dzień dobry, czy my się znamy", ale raczej bez przekonania.
- To ty miałaś rozbitą głowę! - ciągnął niezrażony - Pamiętam, jakiego miałaś guza! - uśmiechnął się szeroko, jakby to wspomnienie sprawiło mu szczególną przyjemność.

Wtedy sobie przypomniałam. Kiedy po wypadku z żelaznym ogrodzeniem, leżałam w recepcji z lodem na głowie, to właśnie ten facet zainteresował się moim stanem i zaofiarował pomoc.

- A, tak, to ja - potwierdziłam. - Jak widać, skończyło się dobrze.
- Właśnie widzę - odparła jedna druga Schwarzeneggera. - No, no, nie sądziłem, że cię tu jeszcze spotkam. Nu, mołodiec! You are tough woman!

Błysnął zębami i poszedł dźwigać. A ja postepowałam dalej, rozważając, jak mam potraktować ten finalny wykrzyknik. I koniec końców postanowiłam go uznać za komplement. Mołodiec to mołodiec! Choć może "twarda baba" to niekoniecznie coś, co kobieta chciałaby usłyszeć od Schwarzeneggera. Nawet od jego połowy.

Pa! Ryżanka

4 komentarze:

  1. Jednak komplement. :) żeńskiej odmiany nie stworzyli bo niby jak? Nie ta tradycja kulturowa.

    OdpowiedzUsuń
  2. Też tak się pocieszam. :) Jedna z moich rosyjskojęzycznych sąsiadek też tak mnie określiła, jak kiedyś napatoczyłam jej się przed oczy, jadąc w niedzielę o 7.15 do kościoła. Nie mogła się nadziwić. :))

    OdpowiedzUsuń
  3. Znam to słowo, b. dobrze. Rodzina Mamy z rosyjskiego zaboru i wiele takich powiedzonek przetrwało do dziś. Maładiec, to "zuch" chłopak i dziewczyna,"dzielna".
    Rzeczywiście powiedział wspaniały komplement, na który trzeba zasłużyć. Gratuluję!

    OdpowiedzUsuń
  4. Basiu, żeby tak jeszcze można było to mołodiec połączyć z mołodoj. ;)

    OdpowiedzUsuń