poniedziałek, 8 sierpnia 2016

Moja Ryska Przygoda. O kuchni łotewskiej całkiem subiektywnie


Jak by powiedział profesor Bladaczka, Waszyngton zachwyca,  "bo pięknym miastem jest". Quid erat demonstrandum. Wróciłam więc zachwycona, ale i solidnie zmęczona - sama nie wiem, co bardziej. Różnica czasu nadal trzyma mnie w swoich szponach, a przeziębienie złapane na skutek wszechobecnej klimatyzacji dokłada swoje trzy grosze (o, pardon, centy). Z ulgą powitałam ryską rzeczywistość. Która, notabene, powitała mnie nieco deszczowo i sennie, ale i sympatycznie - ustami kolegów z pracy, którzy oznajmili, że skoro wróciłam, godzi się to uczcić wspólnym wyjściem na lunch.

Tu mała dygresja. Praca wśród ludzi różnych nacji ma, jak już podkreślałam parę razy, liczne walory poznawcze. Człowiek mimochodem dowiaduje się różnych rzeczy - czego nie lubią Finowie, co kochają Niemcy, a co kompletnie zwisa Brytyjczykom (ostatnio twierdzą, że zwisa im Brexit, ale szczerze mówiąc, podejrzewam, że to zasłona dymna). A gusta kulinarne to, można by rzec, fundament, na którym budujemy nasze wyobrażenie o przedstawicielach innych krajów. Coś w stylu, powiedz mi, co jesz, a powiem ci, kim jesteś (niezależnie od tego, co ty sam o sobie myślisz, bo ja i tak wiem lepiej).

Ale powyższy walor poznawczy ma też jedną zasadniczą wadę. Otóż, kiedy się spożywa posiłki w tak zróżnicowanym środowisku, człowiek wprawdzie utwierdza się w przekonaniu, że Niemcy lubią kiełbasę i piwo, Finowie skłaniają się ku rybom, a Brytyjczycy - hm - trudno powiedzieć, ale frytki pasują do wszystkiego, za to ni czorta nie wyrobi sobie opinii o miejscowej kuchni. Bo ilekroć zaproponuje nieśmiało, że może tym razem poszlibyśmy gdzieś, gdzie serwują dania łotewskie, słyszy, że może niekoniecznie, a może innym razem, "a dziś idziemy na dobry stek".

Z dzisiejszym lunchem było podobnie. Suma summarum, wylądowaliśmy w knajpce o charakterze kosmopolitycznym, gdzie i Fin był syty, i ryba cała, bo wszyscy, poza mną, jedli coś, co się nazywało "deer burger", a po bliższym śledztwie okazało się kotletem z jelenia (sic!) na bułce. Kiedy molestowałam koleżanki Łotyszki, by mi poleciły coś z kuchni stricte łotewskiej, zgodnie zaproponowały... chłodnik, u nas zwany litewskim. A z dań na ciepło, po bardzo głębokim namyśle, zupę soliankę, która podobno bardzo przypomina gulasz. Solianki zresztą nie było w karcie dań, bo widocznie była zbyt łotewska.

W karcie nie było też innej zupy, o której jedna z koleżanek przypomniała sobie, kiedy już jadłam krem z pomidorów z kozim serem (kuchnia śródziemnomorska), a mianowicie zupy z chleba. Z barwnego opisu sądząc, jest to po prostu chleb unurzany w śmietanie, ale głowy nie dam. Kiedy spytałam, czy chleb jest z kminkiem (trudno tu kupić inny), koleżanka spojrzała na mnie, jakbym pytała, czy ziemia krąży wokół słońca. Of course, z kminkiem!

Na razie więc, mój obraz kuchni łotewskiej sprowadza się do trzech zup. Plus kminku. O tym ostatnim mogę zaświadczyć, że faktycznie cieszy się tu wielkim poważaniem, bo poza chlebem, dodają go także do serów (do których bardzo oszczędnie dodają sól, ale to inna historia). Wygląda na to, że odkrywanie tutejszych kulinariów zajmie mi trochę czasu. Co więcej, muszę to robić w pojedynkę, gdyż nawet łotewscy koledzy z pracy, pytani o rekomendacje gastronomiczne, proponują mi knajpy o podejrzanie włoskich nazwach. Bo, jak by powiedział profesor Bladaczka, kuchnię włoską kochamy, "bo wielką kuchnią jest".

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz