wtorek, 23 sierpnia 2016

Moja Ryska Przygoda. Głupi to ma szczęście


Wspominałam już, że kiedy wybierałam miejsce zamieszkania w Rydze, kierowałam się ściśle określonymi kryteriami. Miało być blisko pracy, blisko kościoła i blisko sklepu. No i niedrogo. Spełnienie tych wszystkich warunków dało skutek dosyć oczywisty. W Ritzu to ja nie mieszkam. Ale że jako dziecko wychowane w PRL, znaczną część życia spędziłam w socjalistycznych blokach, tutejsza "chruszczowka" mi niestraszna i nawet wygląd klatki schodowej już mnie nie wzrusza.

Zupełnie nieprzewidzianym bonusem okazała się bardzo nieodległa stacyjka kolei podmiejskiej, z której 20 minut jedzie się do Jurmali (muszę kiedyś wreszcie o niej napisać, bo Jurmala to tutejszy Sopot, a Sopot to... wiadomo). Dziś przekonałam się jednak, że Opatrzność czuwała nade mną, że tak powiem, na akord. W prezencie dostałam bowiem mieszczący się dwa kroki od mojego bloku serwis rowerowy.

Z tym rowerem to była cała historia. Kiedy oświadczyłam mojemu PiW-owi, że zabieram rower do Rygi, obśmiał mnie sardonicznie. Primo, rower jest ciężki i ciekawe, jak go będę wnosiła po schodach. Secundo, wiosna i lato w Rydze to nie pół roku, a co najwyżej jedna trzecia, więc po kiego mi rower w tutejszych śniegach. Tertio, przecież ja nawet nie umiem koła napompować, a co dopiero mówić o jakichś bardziej skomplikowanych operacjach w stylu wymiana dętki lub, co nie daj Boże, dokręcenie tej czy innej śruby. Uparłam się jednak, wszystkie zastrzeżenia zbyłam wzruszeniem ramion, w duchu żywiąc przekonanie, że jakoś to będzie.

No i było - do dziś. Bo dziś, niestety, zabrałam do pracy parasol. Taki wielki, rozłożysty, gdyż inne się w tutejszych ulewach nie sprawdzają. I kiedy tak sobie jechałam na rowerku, jedną ręką przytrzymując parasol i kierownicę równocześnie, nagle coś chrupnęło. Po czym rower zaczął wydawać podejrzane dźwięki. Tarcia jakby. Czegoś o coś. Hmmm...

Po bliższych oględzinach okazało się, że końcówka parasola najwyraźniej doznała bliskiego kontaktu ze szprychami. Co nie wyszło na dobre ani parasolowi (na szczęście mam drugi), ani szprychom. I tu dochodzę do sedna. Bo kiedy wracałam z pracy, szuranie przeszło w hurgot połączony ze stukaniem. Wizyta w pobliskim serwisie była nieunikniona. Trochę się obawiałam, jak ja tym Łotyszom wytłumaczę, że mi trze i hurgocze, ale obawy były płonne. Przywitał mnie młodzieniec, który płynną angielszczyzną raz - dwa mi wyjaśnił, że słychać mnie było z daleka i on już wie, co mojej maszynie dolega. Operacja zabrała kwadrans i sześć euro.

Podziękowałam młodzieńcowi za serwis, a Opatrzności za tak ekstraordynaryjną koincydencję - serwis rowerowy tuż pod nosem! No, no! A na marginesie, przyszło mi do głowy, że w pobliżu mam jeszcze przychodnię psychiatryczno-psychologiczną. Ciekawe, kiedy przyjdzie mi z niej skorzystać. W końcu, głupi to ma szczęście!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz