niedziela, 5 lipca 2015

Bangkok revisited


No to jestem w Bangkoku. Po raz drugi w życiu, po raz pierwszy od 10 lat. Zapach nadal ten sam. Brud też. Kompletny brak architektonicznego ładu - bez zmian. Król też ten sam, tak samo kochany i ubóstwiany, a na zdjęciach ciągle młody. Jak zresztą cała reszta rodziny królewskiej. Krążą plotki, że 88-letni Rama tak naprawdę już nie żyje, ale lud utrzymywany jest w przekonaniu, że wręcz przeciwnie, żeby córka, która zasadniczo nie ma prawa do tronu, ale de facto rządzi, zdążyła zmienić konstytucję i rządzić także de juri. Bo, niestety, syn, który prawo do tronu ma, nie ma za to smykałki do rządzenia i bardziej go interesuje wino, kobiety i śpiew. Gazety malezyjskie nazywają go tajskim Berlusconim, co mówi samo za siebie. Tajskie gazety na ten temat milczą, bo tu o rodzinie królewskiej dobrze albo wcale.

Jak widać, życie polityczne w Tajlandii barwne i zawiłe do tego stopnia, że nasze wybory i potyczki opozycyjno-rządowe nudne przy tym jak flaki z olejem. Co to jednak znaczy monarchia!

Bangkok przywitał nas wilgotnym upałem, w którym każdy ruch staje się aktem brawury połączonej ze skłonnościami samobójczymi. Te ostatnie objawia też każdy, kto zechce uczestniczyć w tutejszym ruchu ulicznym - nieważne, czy jako pieszy, czy pasażer pojazdu. Przekonałam się o tym, jadąc z lotniska do naszego hostelu. W naszym wesołym busiku przypadło mi miejsce obok kierowcy, co okazało się ryzykowne z dwóch powodów.

Po pierwsze, widziałam dokładnie, jak nasz kierowca jedzie. A jechał z fantazją iście kawaleryjską, nie przejmując się kompletnie czymś tak prozaicznym jak pasy ruchu. Podśpiewywał sobie przy tym wesolutko, co kompletnie nie grało z moim stanem ducha. Po drugie, okazało się, że mój pas  bezpieczeństwa się nie zapina, bo nie ma się o co zapiąć, za to między mną a kierowcą leży jakaś poduszka, której przeznaczenie zrozumiałam po jakimś czasie. Nawiasem mówiąc, kierowca pasa też nie zapiął, co potraktowałam jako gest solidarności ze mną - jak wylecimy przez przednią szybę, to razem.

Nagle, tuż przy kolejnym punkcie opłat autostradowych, nasz kierowca nerwowo zapiął swój pas, po czym, przeciągnął mój przeze mnie, a jego końcówkę nakrył... poduszką. Wyglądało, jakbym była zapięta. Zbaraniała gapiłam się na te jego czary-mary, a on poinformował mnie dobitnie: Mafia, mafia i skinął głową w stronę punktu opłat. Gdzie stało kilku policjantów. W lot zrozumiałam, o co chodzi.

Policjant kazał nam zjechać. Kierowca nerwowo coś mu tłumaczył. Po czym wyjął z samochodu... tablicę rejestracyjną i okazał panu władzy. Do tablicy dołączył banknot. I pojechaliśmy. Kiedy byliśmy już poza zasięgiem słuchu przedstawicieli prawa, zwrócił się do mnie i ponownie oświadczył z emfazą: Mafia, mafia!

Dziś cały dzień łaziliśmy po tutejszych zabytkach, a na koniec dnia udało nam się załapać na mszę w katolickiej katedrze, a raczej przykatedralnej kaplicy, bo katedra w remoncie. Liturgia po tajsku - bezcenne. Fajną też mają oprawę muzyczną - wszystkie pieśni wesolutkie i takie trochę w stylu disco-taj. 

Jemy na straganach i w przyulicznych knajpkach. Na wszelki wypadek wybieramy dania bardzo spicy, bo tak ponoć można wytłuc wszystkie mikroby. Na razie symptomów zatrucia brak, więc proceder będziemy kontynuować. Rekordy popularności biją soki z miksowanych świeżych owoców. Odkryliśmy już kilka rewelacyjnych mieszanek, a to dopiero początek!


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz