wtorek, 7 stycznia 2014

Dres z różyczką


Wieczór. Paryski RER (podmiejska kolejka) z lotniska de Gaulle'a do centrum miasta. Ścisk, że nie ma jak ruszyć łokciem, a co dopiero upchnąć gdzieś walizkę. Całe szczęście, że walizeczka nieduża, ot, zwykła kabinówka. Towarzystwo, mówiąc delikatnie, mieszane. Sporo obcokrajowców, ale i kupa podparyskiej klasy robotniczej, która - jak się domyślam - po ciężko przepracowanym dniu wraca do swojego bloku na obrzeżach miasta. Zapachy dalekie od Chanel nr 5.

Stoję na jednej nodze i modlę się, żeby RER nie zahamował gwałtownie, bo nawet nie mam się czego chwycić. Inna sprawa, że nawet jak zahamuje, daleko nie polecę - najdalej na plecy tego faceta w dresie, który wisi uczepiony poręczy nad moją głową. Szczęściarz, dorwał ten kawałek poręczy tuż przede mną, więc on na nikogo nie poleci.

Łapię równowagę jak umiem, a "dres" depcze mi po nogach i nawet nie burknie pardon. Przymykam oczy i kołyszę się w takt ruchu wagonika. Nagle słyszę pardon i excusez-moi. Już chcę powiedzieć z miłym uśmiechem, że nic nie szkodzi (choć stopę mam zdrowo opuchniętą od buciorów "dresa"), ale okazuje się, że facet wcale mnie nie przeprasza za deptanie, tylko życzy sobie, żebym przesunęła walizkę, bo ON CHCE PRZEJŚĆ. Po czym, nie czekając, aż uda mi się arcytrudny manewr z kabinówką, "dres" przepycha się przed moim nosem i pruje niczym pocisk przez kołyszący się tłum - prosto do miejsca siedzącego, które się właśnie zwolniło.

W sumie, jestem zadowolona. O jednego depczącego mniej. "Dres" usadowił się przy oknie, dokładnie naprzeciwko mnie, tak że mogę go swobodnie obserwować. Wygląda jak wyjęty z filmu o podmiejskich gangach. Ogolony niemal do gołej skóry, na twarzy kilkudniowy zarost, kwadratowa szczęka i dłonie z brudem pod paznokciami. No i ortalionowy dres. Gdyby w jakimś zaułku poprosił mnie o wyskoczenie z portfela, nie podjęłabym dyskusji.

Patrzę sobie na niego i wymyślam mu barwny, "filmowy" życiorys. Z trudnym dzieciństwem i łatwą forsą. Brudnymi paznokciami i czystą gorzałą. Klisza goni kliszę. Nagle facet wyjmuje z kieszeni czerwoną, papierową serwetkę i kawałek jakiegoś sreberka. Rozkłada to wszystko na stoliku pod oknem, a potem bierze serwetkę i zaczyna ją zwijać i skręcać w różne strony. Jest tak pochłonięty tym, co robi, że wysuwa koniuszek języka - jak małe dziecko, które rysuje coś z przejęciem. Po paru minutach w ręku trzyma różę - z łodyżką i listkiem. Kwiat jest czerwony, łodyżka i listek - srebrne.

A ja myślę głupio, że sympatyczny z niego "dres", a jego dziewczyna zamiast w zęby, dostanie różę z serwetki. Zawsze miałam skłonność do happy endów.

PS Historia prawdziwa. Od A do Z.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz