wtorek, 9 maja 2017

Moja Ryska Przygoda. Dzień Zwycięstwa, maj zielony...


... białe kwitną bzy.
Dziadek usiadł zamyślony,
wspomniał wojny dni...

Pamięć to jednak tajemnicza sprawa. Tylu rzeczy nie mogę sobie przypomnieć, a to wierszydło wbite do dziecięcej głowy w peerelowskiej szkole tłucze mi się między szarymi komórkami niczym potępiony duch socjalizmu. Swoją drogą, kiedy sam socjalizm odszedł w mojej Ojczyźnie (miejmy nadzieję, że na zawsze) do lamusa historii, sądziłam, że 9 maja będzie mi się już kojarzył li i jedynie z Dniem Unii Europejskiej. A tymczasem...

A tymczasem zamieszkałam na Łotwie. Zaś na Łotwie, miły Czytelniku, 9 maja powinien zostać ochrzczony Dniem Narodowej Schizofrenii. Mamy tu bowiem dwa w jednym - Dzień UE i Dzień Zwycięstwa. Zwycięstwa Armii Czerwonej nad faszystowskim najeźdźcą. Co ciekawe, właśnie ów Dzień Zwycięstwa fetowany jest w Rydze z rozmachem, którego Unia Europejska, przynajmniej na razie, się nie doczekała.

Żeby się o tym przekonać na własne oczy, dziś po pracy wskoczyłam na rower (w końcu, to już "maj zielony", choć - dodam z kronikarskiego obowiązku - nieprzyzwoicie zimny, tak że żadne bzy tu jeszcze nie kwitną) i pojechałam pod pomnik Zwycięstwa Armii Czerwonej. Łotewska koleżanka, której się z moich planów zwierzyłam, rzuciła mi na pożegnanie "uważaj na siebie" oraz "nie rób zdjęć", co ździebko mnie zaniepokoiło. Postanowiłam jednak, że skoro przeżyłam ZOMO pałujące na ulicach Warszawy 3 maja, przeżyję i Dzień Zwycięstwa w wolnej, bądź co bądź, Rydze.



Schizofreniczny charakter ryskiego 9 maja można tu dostrzec na ulicach bez specjalnego wysiłku. W jednej chwili mija nas miejski autobus, na którym powiewają dwie niewielkie flagi - łotewska i unijna. W chwilę późnej można podziwiać kawalkadę samochodów (w tym jeden wojskowy gazik) oflagowanych godłem Federacji Rosyjskiej lub - tak, to nie żart - sierpem i młotem. Wszędzie pełno ludzi niosących kwiaty i zatknięte na drzewcu tabliczki ze zdjęciem mężczyzn w mundurze Armii Czerwonej. Ku pomnikowi Zwycięstwa zmierzają całe rodziny. Na płaszczach i kurtkach pyszni się czarno-pomarańczowa wstążka świętego Jerzego. Na koszulkach młodzieży - 9 maja.

Park przy pomniku to jeden wielki festyn. Sceny koncertowe, kramy z militariami, pełno kwiatów. Atmosfera radosnej jedności i pikniku. Ludzie słuchają występów, śpiewają z wykonawcami, tańczą. Są babuszki w strojach ludowych, dziewczątka w granatowych spódniczkach i białych bluzeczkach, wysztafirowane matrony, których trwała ondulacja dobitnie wskazuje, że ich estetyczne wyczucie przyhamowało gdzieś w okolicy lat 70. Gdzieniegdzie mignie mundur.


Wszędzie słychać wyłącznie język rosyjski. Na prowizorycznych drogowskazach można przeczytać, jak daleko stąd do Petersburga czy Omska. Można, jeśli zna się cyrylicę i wie się, że Leningrad to Petersburg. Albo odwrotnie. Łotewska jest tylko policja. Kręci się jej tu sporo, bo - jak opowiadali mi koledzy - "różnie to bywa" i piknik może się przerodzić w zamieszki.


Spacerowałam sobie wśród tego tłumu i robiło mi się coraz bardziej nieswojo. Co innego czytać opracowania na temat społecznych pęknięć na Łotwie, a co innego doświadczyć takiego pęknięcia osobiście. Wymiękłam, kiedy z jednej ze scen popłynęła Katiusza, co to wychadziła na bierieg. Śpiewały ją z uczuciem biało-granatowe dziewczynki, a tłum pod sceną wtórował ogniście. Wracałam do domu, nucąc pod nosem Odę do radości. Nie wykluczam, że było to dziś jedyne jej wykonanie w całej Rydze. W każdym razie, jedyne spontaniczne.

Pa! Ryżanka.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz