wtorek, 16 maja 2017

Moja Ryska Przygoda. Katachreza, czyli polska matura widziana z Północy


Ostatnio natknęłam się na kilka artykułów opisujących systemy edukacyjne krajów skandynawskich. Co ciekawe, były to artykuły o wydźwięku jednoznacznie pozytywnym, prezentujące skandynawską oświatę w świetle (nomen omen) bardzo korzystnym. Wynika z nich niezbicie, że taka na przykład Finlandia, wykazuje znaczny stopień odporności na rosyjską propagandę, a wielkie zasługi na tym polu ma, między innymi, fiński system kształcenia. Fińska edukacja kładzie bowiem nacisk na rozwijanie myślenia krytycznego (nie mylić z krytykanctwem), samodzielnego kojarzenia faktów i umiejętnego korzystania z wiedzy z różnych dziedzin przy rozwiązywaniu konkretnych problemów. Uczniom uświadamia się już od wczesnych etapów kształcenia, że świat jest zjawiskiem złożonym, którego nie da się pojąć, podchodząc doń wyrywkowo. Zainteresowanym polecam jeden z najświeższych artykułów na ten temat, które zdarzyło mi się przeczytać: The Latest School Reform in Finland .

Przy okazji tych lektur dopadły mnie dosyć ponure refleksje, jak na tym tle wygląda nasze, polskie podwórko oświatowe. Refleksje tym boleśniejsze, że podbite jakże aktualnym doświadczeniem, któremu na imię matura A.D. 2017. Z którą to maturą dziś zakończyła walkę moja najmłodsza latorośl. Fakt, że przebrnęła i nie umarła przy tym na atak serca, pociągając za sobą mnie, mojego PiW-a, a swojego ojca, a być może i rodzeństwo, sam w sobie stanowi powód do wielodniowej fety. Obserwując jej zmagania, co chwila dochodziłam do wniosku, że kompletnie nie rozumiem, czego ta matura ma dowieść i jaki rodzaj wiedzy sprawdzić.

Weźmy na przykład egzamin ustny z języka polskiego. Już sam fakt, że maturzysta losuje tylko jedno pytanie, zalatuje loterią. Tym bardziej, że stopień trudności pytań daleki jest od czegoś, co można by uznać za podejście zrównoważone. Jedne są z gatunku "wallenrodyzm a sprawa polska", inne domagają się od ucznia przykładów katachrezy w literaturze. Kiedy to ostatnie pytanie ujawniło się w sieci, spytałam kilkoro znajomych (wszyscy z wyższym wykształceniem), czy wiedzą, co to takiego katachreza. Wykres kołowy odpowiedzi byłby okrąglutki i jasny jak słońce, bowiem pojawiła się tylko jedna odpowiedź: "ki diabeł?" Zainteresowanych informuję, że ten uroczy środek stylistyczny nosi też inną nazwę - nadużycie, która to nazwa w tym kontekście nabiera szczególnego znaczenia.

Jeśli zatem uczeń ma pecha i trafi na katachrezę lub - inny z moich ulubionych przykładów - mizoandryzm, można uznać, że maturalna rosyjska ruletka nie była dlań łaskawa. Fakt, że do zaliczenia matury konieczne jest uzyskanie tylko 30% punktów, niczego w tym przypadku nie zmieni, bo albo wiesz, co to jest katachreza, albo do zobaczenia w sierpniu na poprawce!  Niech mi ktoś wytłumaczy, po kiego komukolwiek taka wiedza, i dlaczego młodzi Polacy mają nie spać po nocach, modląc się do wszystkich świętych od spraw beznadziejnych, żeby trafić na pytanie, w którym wszystkie słowa będą zrozumiałe. Co, wziąwszy pod uwagę, że egzamin jest z języka ojczystego, świadczy dobitnie o fałszywie pojętej kreatywności szanownych autorów pytań.

A tymczasem Finowie i Szwedzi już w podstawówce uczą dzieciaki odróżniania informacji od komentarza, fake news od informacji prawdziwej, weryfikowania źródeł, etc. Wychodzą bowiem ze słusznego założenia, że jak ktoś się interesuje wyszukanymi środkami stylistycznymi, to sobie je postudiuje na uniwersytecie w ramach doktoratu. Ewentualnie sprawdzi w jakiejś encyklopedii. I tylko zadbają o to, by nie była to Wikipedia.

Pa! Ryżanka.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz