środa, 20 lipca 2016

Moja Ryska Przygoda. Z Rygi, nie o Rydze

Facebook, któremu z racji zawodowych przyglądam się ostatnio nieco uważniej, eksperymentuje sobie na nas, użytkownikach, coraz śmielej, sięgając do różnych naszych cech i skłonności. A to odwoła się do deficytów emocjonalnych, a to do naszej próżności, sugerując, że może cały świat ma nas w nosie, ale za to on, pan Fejsbuk, absolutnie nie. A na dowód tej nieustannej troski, wyciąga ze swoich przepastnych archiwów nasze dawne, fejsbukowe (nie mylić z fajansiarskie, choć podobieństwo słów trochę niepokoi) wyznania i wiesza je nam na „ścianie”, zachęcając, byśmy je przypomnieli całej fejsbukowej społeczności. Co człowiek z tym fantem zrobi, to już jego sprawa, ale zauważyłam, że jakaś część użytkowników z tej zachęty korzysta. (Żeby nie było, że coś ukrywam: mnie też się zdarzyło, a co!)

 Tak na marginesie dodam, że owa troska o nasze archiwalne zasoby intelektualne jest dosyć wzruszająca, zwłaszcza na tle innych platform, ktore poczynają sobie z nimi dosyć swobodnie. Jak doniosła prasa brażnowa, niejaki pan Gugl, na którym, notabene, trzymam moją blogową twórczość, zasłynął ostatnio tym, że bez najmniejszego dania racji i ostrzeżenia, wyprawił w niebyt twórczość pewnego Francuza. Teraz nad sprawą pochylają się prawnicy pokrzywdzonego i – jak mawia mój znajomy adwokat – będzie ciekawa sprawa.

Dziś pan Fejsbuk przypomniał mi, że 6 lat temu (Boże, kto by to pamiętał!), opublikowałam tu tekst (link zamieściłam na FB, stąd pan Fejsbuk o tym wiedział) na temat „doktoratu z Kory"(http://verbavolantbb.blogspot.com/2010/07/doktorat-z-kory.html). Zainspirowała mnie informacja, że diva Manaamu dorobiła się badań naukowych na temat swojej twórczości. Bardzo mnie to wówczas zaskoczyło, a jeszcze bardziej rozbawiło. Napisałam więc ów tekścik, pośmiałam się w duchu i kompletnie o tym wszystkim zapomniałam.

A teraz mi przypomniano. I pewnie miałabym to w nosie, gdyby nie fakt, że jakieś dwa, może trzy miesiące temu przytrafiło mi się to samo co Korze. Odezwała się do mnie pewna studentka, informując, że pisze pracę magisterską w oparciu o... moje teksty. Konkretnie, limeryki dla dzieci, które napisałam i które mi wydano w jakimś odległym życiu, pod wdzięcznym tytułem „Wierszyki wyssane z palca” (nie szukajcie w księgarniach i sieci, nakład dawno wyczerpany). Najpierw się ucieszyłam. No, wreszcie mam dowód, że ktoś to w ogóle przeczytał. Potem poczułam coś w rodzaju dumy. Skoro ktoś pisze o tym pracę magisterską, to chyba nie było to takie ostatnie... W końcu, się zaniepokoiłam. Bo, kurczę, nie mam przecież bladego pojęcia, co przyszła pani magister w swojej pracy napisze. A nuż uzna, że moje limeryki są kompletnie do bani, nie trzymają się reguł gatunku, nie nadają się dla dzieci i w ogóle wydawca wtopił, wydając takie badziewie?

Z tym niepokojem w duszy żyję po dziś dzień. Nie wiem, czy praca już powstała, jaka jest jej treść i konkluzje i czy pani absolwentka została panią magister. I nie wiem, czy chcę wiedzieć. A drobne złośliwości napisane pod adresem Olgi Jackowskiej wróciły do mnie jak bumerang i tkwią na dnie duszy niczym memento.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz