sobota, 30 kwietnia 2016

Sąsiedzkie multi-kulti


Jest sobota, początek Wielkiej Majówki, Warszawa opustoszała. Opustoszało też nasze mieszkanie, bo dziatwa wyjechała na łono natury, które - jak wiadomo - ma zdecydowanie więcej uroku, gdy się je podziwia w towarzystwie rówieśników, a nie "Starych" (nie dodam "pryków"). Cisza i spokój. Chociaż, nie, tylko spokój, i to też względny, bo zakłóca go brak ciszy.

Tak się niestety składa, że nasza kamienica należy do tych akustycznych. Mówiąc bez eufemizmów, albo projektant coś schrzanił, albo wykonawca przyoszczędził na izolacji, a niewykluczone, że i jedno i drugie. Efekt oczywisty. Jak kichnę, sąsiad zza ściany mówi "na zdrowie". I vice versa.

Gdyby jednak chodziło wyłącznie o tak sympatyczne wyrazy sąsiedzkiego współczucia, nie byłoby o co kopii kruszyć. Niestety, sąsiedzi bywają różni. A nasi ciągle się zmieniają, bo właściciele przylegających do nas mieszkań wynajmują je co i rusz komuś innemu. Dzięki temu w ciągu ostatnich kilku lat zaliczyliśmy prawdziwą karuzelę kultur.

Za sąsiadów mieliśmy: rodzinę Filipińczyków (ach, ta filipińska kuchnia, pełna egzotycznych woni!), Sikha i jego dwie towarzyszki życia (ich wzajemnych relacji nie rozgryźliśmy do samego końca, ale jedno jest pewne: panie się nie lubiły, czemu dawały wyraz karczemnymi awanturami), dwóch Izraelczyków, a przy okazji ortodoksyjnych żydów (piątkowe szabasowe modlitwy odprawiane przy drzwiach otwartych na klatkę schodową o mały włos skłoniłyby nas do organizowania na naszym podwórku nabożeństw majowych z procesją). Pewnym interludium była czwórka młodych Polaków, którzy nie gotowali, nie odprawiali nabożeństw i nie urządzali awantur, za to co weekend organizowali dwudniowe imprezki z przytupem. Kiedy się wyprowadzili, zrobiło się tak cicho, że aż nudno.

Za to teraz nadrabiamy. Od pewnego czasu za sąsiadów mamy dwóch panów, którzy - sądząc po aparycji i języku, którym się posługują - przybyli z Magrebu lub Bliskiego Wschodu. Niestety, ich upodobania muzyczne dalekie są od Baśni z Tysiąca i Jednej Nocy. Ku naszej rozpaczy, panowie lubują się w jakiejś ponurej muzie, której podstawowym wyróżnikiem jest bardzo wyrazisty i arcygłośny bit. Który, jak panowie zapewne sądzą, brzmi świetnie o każdej porze każdego dnia tygodnia, a najlepiej wśród nocnej ciszy. Głooooos się rozchoooodzi!

Rozchodzi się nie tylko nocą. Teraz, na przykład też. Wwierca mi się w czaszkę i powoduje, że moje pokłady tolerancji topnieją w tempie ekspresowym. I zastanawiam się, czy jednak Filipińczycy nie byli lepsi. Ich curry brzmiało bardzo subtelnie.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz