piątek, 15 stycznia 2016

No i gitara


Nowy rok zaczął się dla mnie dużą zmianą. Fakt, że w mojej Ojczyźnie pojęcie zmiany jest ostatnio bardzo modne, nie stanowi szczególnego pocieszenia, bo pytanie, czy ta moja, osobista, zasłuży na miano dobrej, chwilowo pozostaje bez odpowiedzi. Na razie odpruwam się od mojego dotychczasowego miejsca pracy, co zawsze wymaga pewnego wysiłku i zostawia ślad w postaci naderwanych nitek i dziurek po igle.

Oczywiście, czasy, gdy ktoś całe życie przepracował za jednym biurkiem, dawno minęły. Ergo mam już takich wiraży za sobą kilka. Nie powiem, że za każdym razem wchodziłam w nie z brawurą i wprawą Hołowczyca. Ba, niekiedy za zakrętem wpadałam w poślizg. Szczęśliwie jednak, nigdy nie skończyłam na drzewie lub na dnie przepaści, a droga z czasem się prostowała i z szutrowej przechodziła w gładki asfalt. Do następnego zakrętu.

W takich chwilach człowiek często przeklina niesprawiedliwość losu i ludzi, kierując swoje pretensje i żale w rozaite strony. I generalnie myśli, że nie tak przecież miało być! Hipokryzją byłoby twierdzenie, że mnie takie myśli są obce. Na szczęście, z doświadczenia wiem, że nie trwa to długo. Bo kiedy, nieco potłuczona, wychodzę z kolejnego zakrętu, myśląc, że nie tak miało być, przypominam sobie historię pewnej gitary.

Jako bardzo młode dziewczę, marzyłam o karierze pianistki. Wielbiłam Chopina, Beethovena i Liszta (zostało mi do dziś) i roiłam sobie, że kiedyś spod moich palców popłynie Sonata księżycowa i Etiuda rewolucyjna. Żeby jednak to się mogło ziścić, konieczne były dwie rzeczy - lekcje gry na fortepianie oraz posiadanie choćby najmarniejszego pianina (keyboardy były pieśnią przyszłości). Niestety, moi rodzice podeszli do sprawy pragmatycznie: na pianino nie ma miejsca w naszym M3, a lekcje znudzą ci się w trymiga. Znamy się na tym.

Moja rozpacz była czarna jak najczarniejsza dziura. Rodzice zaś nie byli z kamienia i jakoś mi ten cios chcieli osłodzić. Dlatego w pewne Boże Narodzenie pod choinką znalazłam... gitarę. Znienawidziłam ją natychmiast. Choć obiektywnie była niezła i całkiem ładna, niestety, nie była pianinem. Poniewierała się więc, bidula, po moim pokoju, z obrzydzeniem przesuwana z kąta w kąt. Aż pewnego dnia stał się cud. Na jedym z harcerskich ognisk kolega z innej drużyny zagrał na gitarze. A mnie olśniło. Ci, co grają na gitarze, to inna kasta!

Nauczyłam się grać na gitarze. Co przy tej okazji przeżyła moja siostra, mieszkająca ze mną w jednym pokoju, to całkiem inna historia. Ja, natomiast, pokochałam moją gitarkę, choć nie była pianinem, i do dziś grywam na niej na spotkaniach z przyjaciółmi z harcerstwa. Morał? Grać można na różnych instrumentach i śpiewać w różnych zespołach. No i gitara!

2 komentarze: