poniedziałek, 7 maja 2012

Kibel story

Jakiś czas temu czytałam, nie pamiętam już gdzie, artykuł o pani prezydent Liberii, która toczy nierówną walkę ze swoim ludem o to, by ów lud zechciał używać latryny zamiast krzaczków. Tekst był dydaktyczny i metodą kawa na ławę wykazywał, że tak zwana cywilizacja zaczyna się nie tam, gdzie pałace i katedry, ale tam, gdzie stoi kibel - niekoniecznie ze spłuczką. Tekst nie zrobił na mnie jakiegoś specjalnego wrażenia, bo wprawdzie nie byłam w Liberii, ale podczas podróży po Azji i Ameryce Południowej napatrzyłam się na różne wucety i toalety, a relacja między higieną (a raczej jej brakiem) i chorobotwórczymi mikrobami jest dla mnie oczywista. Dlatego trzymam kciuki za panią prezydent i jej kampanię latryny kontra busz.

Wspomniany artykuł wychynął z mroków niepamięci zupełnie nagle. Impulsem, który go stamtąd wyciągnął była podróż, którą odbyłam podczas ubiegłotygodniowego urlopu - samochodem, do Austrii i z powrotem. Jak się bowiem łatwo domyślić, w czasie takiej podróży musi się człowiek od czasu do czasu zatrzymać i - że tak powiem - skorzystać. No dobra, dopowiem: z toalety. Teoretycznie, w środku cywilizowanej Europy, zjednoczonej w dodatku, wizyta w takim przybytku nie powinna budzić najmniejszych emocji. Wszędzie powinno być czyściutko, pachnąco, higienicznie, estetycznie... Bo przecież my, Europejczycy, to nie jakaś tam dzika Liberia. My już od dekad nie biegamy w krzaki, a po każdym "skorzystaniu" grzecznie myjemy rączki.

I wszystko to prawda, ale nie całkiem. A w każdym razie, nie wszędzie. Ze wstydem muszę wyznać, że nawet gdyby o przekroczeniu granicy RP nie uprzedzały mnie tablice informacyjne, już w pierwszej napotkanej toalecie domyśliłabym się, że wróciłam do ojczyzny. Kontrast zwala z nóg. Żaden kibel na żadnej stacji benzynowej lub parkingu w Austrii czy w Niemczech nie rozsiewał takich woni jak nasze polskie wucety. W żadnym nie brakowało papieru toaletowego czy mydła. Żaden nie sprawiał wrażenia, jakby odpowiedzialna za jego stan sprzątaczka ogłosiła długotrwały strajk. A u nas - owszem!

I tak sobie pomyślałam, że zamiast zajmować się drzazgą w oku Liberyjczyków, najpierw powinniśmy koniecznie i pilnie zająć się naszą belką. Zanim na nasze cuchnące kible zrobią najazd kibole Euro 2012. Bo będzie większy obciach niż po pierwszym meczu dzielnych chłopców Smudy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz