Jest taki film z Jamesem Stewardem "Mister Smith goes to Washington". Stary jak świat, więc przypomnę. Rzecz dzieje się - co za niespodzianka - w Waszyngtonie. Do którego przyjeżdża świeżo wybrany młody senator z prowincji. Skorumpowani kumple po fachu myślą, że jak młody, to i naiwny, a co za tym idzie, łatwy do zmanipulowania. Tymczasem dzielny młodzian wypowiada wojnę korupcji i w dwudziestotrzygodzinnym (!) przemówieniu daje temu wyraz. Tyle w skrócie. Film oglądałam jako podlotek, James Steward był wtedy piękny jak marzenie i chyba się w nim podkochiwałam, nie bacząc, że był już podówczas w wieku mojego dziadka. Waszyngton skojarzył mi się z dzielnym panem Smithem i żadne późniejsze asocjacje nie były w stanie tego zmienić.
Minęły lata, do Waszyngtonu jakoś nigdy nie było mi po drodze. Do dziś. Bo dziś, proszę Państwa, Misses White przybyła do Waszyngtonu. Służbowo. Nie będę tu wygłaszała dwudziestotrzygodzinnego przemówienia, w ogóle nie zamierzam wygłaszać żadnego, zatem podobieństwa z panem Smithem kończą się na samym fakcie przybycia do tego pięknego miasta. Żeby jednak było ciekawiej, podróż nie obyła się bez przygód.
Leciałam z Rygi przez Frankfurt. Lot był poranny, pora wstawania bardziej nadająca się do egzekucji niż wyruszania w podróż. Przesiadka we Frankfurcie - dwie godziny z okładem. Usiadłam sobie grzecznie w strefie zakupów i pogrążyłam w lekturze. Obliczyłam, że żeby dojść do właściwej bramki, potrzebuję 10 minut. Dodałam 15 na wszelki wypadek. Dwadzieścia pięć minut przed załadunkiem na pokład zamknęłam kindle'a i ruszyłam do bramki nr Z50. Po drodze, jeszcze przed strefą bramek, kontrola kart pokładowych. Nic dziwnego, opuszczamy Schengen. I tu - niespodzianka! Nie mam karty pokładowej! To znaczy, mam, ale nie tę, co trzeba. Mam tę z Rygi. Ta z Frankfurtu została w samolocie. Sprint do biura Lufthansy. Kolejka do okienka jak stąd do wieczności. Z moich dwudziestu pięciu minut zostało dziesięć. Wbrew sobie i dobrym obyczajom, wtryniłam się bez kolejki. Pani wykazała zrozumienie - nie ja pierwsza i nie ostatnia. Czy inni pasażerowie też wykazali, pojęcia nie mam - na wszelki wypadek, nie patrzyłam im w oczy. Kartę mi wydrukowano. Sprint do bramek. Zdążyłam. Uf.
W "gejcie" tłum. Dziwne, że jeszcze nas nie ładują na pokład. Po chwili ogłoszenie. Uwaga, uwaga, pasażerowie lotu nr... do Waszyngtonu! Niestety, mamy nadkomplet. Szukamy ochotników, którzy polecą następnym lotem.
Nie wierzyłam własnym uszom. Tłum zafalował. Jakaś stojąca obok mnie pani o azjatyckich korzeniach prychnęła wymownie i powiedziała "good luck". Po chwili z głośnika popłynął kolejny komunikat - szukano jakiegoś pasażera. Przyszło mi do głowy, że teraz będą wywoływać nas indywidualnie i torturami zmuszać do pozostania we Frankfurcie. Oczami duszy widziałam, jak stoję przed pracownicą służby naziemnej, która oświadcza, że ci, co zgubili kartę pokładową, są pierwsi do odstrzału.
Po jakichś 20 minutach rozpoczął się marsz do samolotu. Trochę zaskoczona, zastanawiałam się głośno, jak rozwiązano problem nadkompletu. Lecący ze mną kolega powiedział: "Bardzo prosto. Nie słyszałaś ostatniego zdania? Trzysta euro za dodatkowe cztery godziny na lotnisku to niezły biznes, prawda?"
Lot minął jak sen jaki złoty. O dziwo, urząd imigracyjny nie miał nic przeciwko mojej wizycie w Stanach. Do hotelu wiózł nas taksówką miły Afgańczyk. Jak się okazało, naciął nas na jakieś 20 dolców. Ale to i tak nic w porównaniu z tym, co przeżyłam w hotelu. Mojej rezerwacji nie było w systemie! A ja, oczywiście, nie wzięłam z sobą wydruku. Dobry, stary papier wygrywa z wirtualną rzeczywistością. Przesiedziałam w lobby półtorej godziny, przekonana, że będę nocować na ławce w parku. Uratowała mnie... wirtualna rzeczywistość. Mail, znaczy. Jakimś cudem dostałam się do mojej służbowej poczty i wygrzebałam stamtąd potwierdzenie rezerwacji. Teraz czekam, aż pani w recepcji to przetrawi. Mam dosyć Waszyngtonu. Czuję się jak po dwudziestotrzygodzinnym przemawianiu w senacie.
Mrs. White, welcome to Washington.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz