Jako nieodrodna córa Pięknego Kraju nad Wisłą, żyjąc na emigracji,
jestem, rzecz jasna, wyczulona na wszelkie ślady polskości w Pięknym
Kraju nad Dźwiną. Lata pisania wypracowań pod tytułem „UFO a sprawa
polska” zrobiły swoje. Zatem, gdzie nie pojadę, jakiego zamku lub pałacu
nie zwiedzam, mój wewnętrzny radar niechybnie wychwyci każde słowo,
które zaczyna się na „pol”.
Tych polskich wątków jest tu sporo, o niektórych już pisałam. Platerowie i polscy legioniści w Krasławiu, polskie szlachcianki, wydawane za kurlandzkich książąt, rozsiane po pałacach i dworach Kurlandii, no i polscy królowie – zwłaszcza Zygmunt August i Stefan Batory. Ten ostatni wspominany jest w Rydze z mieszanymi uczuciami, jako patron jezuitów, którzy pośrednio przyczynili się do tzw. rozruchów kalendarzowych, gdzie głowy toczyły się po ryskim bruku.
Losy Rzeczypospolitej Obojga Narodów splotły się z losami tutejszej ziemi ściśle na dość długo – w przypadku Kurlandii i Semigalii ponad 230 lat, w przypadku Inflant (za wyjątkiem Łatgalii) około 60. Wątków jest zatem wiele, niektóre mocno splątane. Polskie nazwiska przewijają się w historii tego kraju i trwają tu do dziś, korzeniami sięgając w odległą przeszłość (o panu Józefie z Krasławia, którego rodzina żyje na Łotwie od czasów Batorego pisałam tu: Lattgale, czyli tam, gdzie zaczyna się Łotwa ).
Ryga miała też dla mnie niespodziankę. Choć pan Internet o tym milczał (to na pewno jakiś spisek!), aż dwa ryskie kościoły oferują mszę w języku polskim. W tym jeden w mojej dzielnicy! I jak tu nie wierzyć w opiekę Opatrzności? Wprawdzie przed przyjazdem na Łotwę o patronie tej parafii, świętym Albercie, nie wiedziałam nic zgoła, teraz darzę go pewną sympatią – szacowny biskup, budowniczy tutejszej katedry, którego świętość bywa – w zależności od źródeł – kwestionowana. Dla mnie „święty Albert” to garstka przychodzących na polską mszę staruszków (średnia wieku jest taka, że czuję się jak młódka, co – nie powiem – jest nawet przyjemne), w tym dwie panie o bardzo wysokich głosach, z zapałem śpiewające polskie pieśni religijne. Mój głos się do nich nie przyłącza, bo primo tak wysoko to ja nie umiem, a secundo, czasem trudno mi pogodzić się z tutejszą wersją linii melodycznej. Inne głosy też się nie przyłączają - odnoszę wrażenie, że znajomość tekstów jest ograniczona, co dotyczy zresztą także tak zwanych części stałych liturgii. W tych częściach mój głos wyraźnie góruje nad innymi i w przeciwieństwie do wielu sióstr i braci, nie muszę używać książeczki do nabożeństwa.
Z kronikarskiego obowiązku dodam, że drugi kościół z mszą polską to świątynia pod wezwaniem Matki Boskiej Bolesnej, znajdująca się w sercu ryskiego starego miasta. To tam chodzi większość polskiej, katolickiej emigracji. Tam też uczestniczą w mszach polscy turyści i pielgrzymi. Gdy w pierwszą niedzielę mojego pobytu w Rydze poszłam tam na mszę, większość wiernych stanowiły dwie krzepkie grupy pielgrzymów z Krakowa i Wrocławia.
Czasem jednak polskie wątki na Łotwie przybierają formę dosyć ambarasującą. W okolicy Siguldy jest sobie pewna jaskinia. To podobno największy tego typu okaz natury w krajach bałtyckich. Nazywają ją jaskinią Gutmana, co ponoć ma związek z jakimś dobrym człowiekiem (z niemiecka: gut Mann), który w niej mieszkał i uzdrawiał. Inna legenda głosi, że zasilające jaskinię źródło to łzy pewnej niewiernej żony pogrzebanej tam żywcem przez krewkiego małżonka. Ale najlepsza historia, historia – nie waham się użyć tego słowa – kryminalna, ma wątek polski. Bo w jaskini tej zamordowana została ponoć pewna urodziwa dzieweczka, na której cnotę nastawał... polski dezerter, niejaki Jakubowski. Dziewczę kochało innego, Jakubowski się wkurzył i do spółki z kumplem, też Polakiem, ukatrupił panienkę. Co gorsza, archiwa wskazują, że historia jest prawdziwa, datuje się na wiek XVII, a nazwisko Jakubowskiego jak byk figuruje w sądowych protokołach.
Zwiedzając jaskinię, czuliśmy się z moim PiW-em nieswojo. Zupełnie, jakbyśmy mieli na czołach wypisane: oto córa i syn narodu, który wydał na świat mordercę, Jakubowskiego. Na wszelki wypadek nie mówiliśmy zbyt wiele, żeby nie wkurzyć ducha Maiji (tak miała na imię dzieweczka, nic nie poradzę na łotewską ortografię). Fakt, że szczęśliwie dotarliśmy do zamku w Turaidzie, świadczy, że albo nas przeoczyła, albo jest wielkoduszna, albo Jakubowski, w ramach eskpiacji, stanął dzielnie w naszej obronie. W końcu, cuda się zdarzają.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz