piątek, 23 lipca 2010

Dzień z życia BB, czyli film dla potomności


Ktoś wpadł na pomysł, by udokumentować dzień z życia ludzkości. Ludzie będą rejestrowali swój dzień codzienny, a światowej sławy reżyser połączy najciekawsze wątki w jedno i w ten sposób powstanie dzieło pt. "Show us your day". Pomysłodawcy wybrali dzień 24 lipca i na różnych portalach zachęcają ludzi, by chwycili w dłonie kamery czy aparaty cyfrowe i podzielili się z resztą świata tym, co dla nich ważne. Na całość ma mieć oko Ridley Scott, którego doświadczenie i wyczucie dramatyzmu pozwoli stworzyć obraz na miarę "Gladiatora" (może uda się namówić Russela Crowe'a, żeby też złapał za cyfrówkę?).

W sumie, fajna sprawa, więc pomyślałam, że może i ja się przyłączę. Tym bardziej, że 24 lipca mogłabym stworzyć klasyczny film drogi. Jadę w góry Stołowe, trochę okrężną drogą, bo przez Kraków, gdzie muszę zostawić syna z kumplem, którzy też jadą w góry, ale oczywiście inne niż ja, żebyśmy się czasem na szlaku nie spotkali. Będę zatem jechała długo, co w wypadku polskich dróg oznacza naprawdę dłuuuuuugo. Oraz z dreszczykiem. Film nie będzie pozbawiony suspensu, bo kto wie, czy zdążę do Krakowa na czas, tak by syn z kumplem wsiedli do właściwego busa? I kto mi zagwarantuje, że uda mi się potem wyjechać z labiryntu krakowskich ulic i uliczek i trafić na drogę wiodącą ku Kotlinie Kłodzkiej? Zwłaszcza, jeśli wyłączę gps, co w przypadku filmu drogi jest warunkiem sine qua non sukcesu.

Jak znam życie, mój film będzie miał także posmak dramatu rodzinnego - kto ma potomstwo w wieku lat 20, ten rozumie, co mam na myśli. "Zwykli ludzie" wysiadają. Z pewnością, mogę zagwarantować sporą dawkę psychologii, z elementami komediowymi (śmiechu z offu nie zapewniam!), ale nie będzie to komedia romantyczna. Autostopowiczów brać nie zamierzam, więc pewnie obejdzie się bez wątków sensacyjnych, chyba że syn postanowi zamordować mnie lub ja syna, co w tak długiej podróży może się, niestety, przydarzyć.

Za to, jak już dotrę do Kotliny Kłodzkiej, akcja raptownie zwolni, bo będę tak wykończona, że żaden Ridley Scott nic ze mnie nie wykrzesze i będę w stanie prezentować jedynie psychologiczną głębię rodem z filmów Bergmana. Wymowne "Milczenie" zastąpi skrzące się dowcipem i międzypokoleniowym napięciem dialogi, choć raczej nie pójdę sprawdzać, gdzie rosną poziomki. Na koniec zafunduję widzom spektakl spod znaku Buñuela - noc pełną snów tak koszmarnych, że pies andaluzyjski zawyje z przerażenia. Ale proszę się nie martwić - ta sekwencja potrwa tylko do północy, bo potem będzie już 25 lipca i eksperyment się skończy.

Potomni, oglądając ten film, dojdą zaś do wniosku, że nihil novi sub sole i pójdą do kina obejrzeć kolejnego "Gladiatora" czy innego "Robin Hooda". Ach, ta komercja...

wtorek, 20 lipca 2010

System

W amerykańskim kinie roi się od filmów, w których światu grozi zagłada, bo terroryści dorwali się do systemów komputerowych, które to systemy, jak wiadomo, panują nad wszystkim, co się rusza i nie rusza. Wszystko wiedzą i wszystko śledzą. Zatem, jeśli się do nich ktoś dobierze (jakiś złoczyńca, na ten przykład), to ma nas, czyli nieświadomą potęgi systemu ludzkość, w garści. I trzeba na pomoc wzywać Bruce'a Willisa albo Sandrę Bullock, a oni nas ratują z opresji.

Po obejrzeniu takiego filmu człowiek boi się własnego komputera, a na słowo "system" reaguje zespołem lęku napadowego. Dla wszystkich, którzy są bliscy systemofobii, mam jednak dobrą wiadomość: bez paniki! W naszym pięknym kraju nad Wisłą system nie dość, że nie kontroluje wszystkiego, to zdarza się, i to wcale nierzadko, że nie kontroluje niczego, a zwłaszcza tego, do czego został powołany.

Przykład? Proszę uprzejmie. Parę dni temu dostałam pocztą plik faktur z PGNiG . Część nosiła nazwę korygujących, a część była bez żadnych przymiotników, no chyba żeby za przymiotnik uznać w drodze wyjątku rzeczownik VAT. Na fakturach korygujących figurowały liczby ujemne, z czego wynikało, że zapłaciłam za więcej gazu niż go zużyłam i Polskie Gazownictwo gotowe jest mi tę nadpłaconą kasę oddać (uff!). Na fakturach VAT figurowały liczby dodatnie, zwane zaliczkami. Szybko dodałam sobie jedne do drugich i wyszło mi z tych obliczeń, że powinnam zapłacić PGNiG parę złociszów z groszami.

Żyję jednak w naszej ojczyźnie już wystarczająco długo, by wiedzieć, że takie obliczenia, choć logiczne, mogą się rażąco rozmijać z rzeczywistością. I jeśli, co nie daj Boże, zapłacę nie tyle, ile się należy, to dostanę następne korekty i korekty korekt, a do wszystkiego będą dołączone pisma straszące mnie grzywnami, więzieniem i piekłem. Taka korespondencja może się ciągnąć do dnia sądu ostatecznego, przy czym znacznie wcześniej PGNiG odetnie mi gaz. Postanowiłam więc rzecz sprawdzić u źródła, czyli w biurze PGNiG.

Tak się szczęśliwie składa, że całkiem niedawno Polskie Górnictwo i Gazownictwo otworzyło sobie siedzibę na mojej ulicy. Jest tam kasa, biuro obsługi klienta oraz jakieś trzecie biuro, którego charakteru nie udało mi się zgłębić, bo mnie do niego nie wpuszczono. Zapoznałam się za to z dwoma pierwszymi. Najpierw udałam się do kasy. Pomyślałam sobie bowiem tak: Pójdę, pokażę te faktury, pani rzuci okiem, zerknie do komputera, system (ważne słowo!) pokaże jej, jak się moje rozliczenia mają, zapłacę wskazaną kwotę (tych parę złociszów z groszami) i wrócę do domciu. Było trochę inaczej - pani rzuciła okiem (na mnie, nie na faktury), po czym na pytanie, ile się należy, wykrzyknęła zdumiona: "A skąd ja mam wiedzieć!". "No, jak to skąd, proszę sprawdzić w systemie" - podsunęłam naiwnie. "Nie mam podglądu, niech pani idzie do biura obsługi klienta" - ucięła pani kasjerka.

No to poszłam. Odczekałam swoje, a kiedy przyszła moja kolej, rozłożyłam przed nosem przedstawicielki Polskiego Gazownictwa moje faktury korygujące i faktury VAT, pytając, co mam z tym zrobić. Pani zajrzała do komputera, coś tam wyklepała na klawiaturze, ponownie spojrzała na ekran, zmarszczyła brwi, po czym oznajmiła: "Proszę zapłacić faktury VAT. Korekty są już w nich uwzględnione." Ha! Czyli miałam rację - moje obliczenia były do bani, niestety. Jak dobrze, że tu przyszłam. Pragnąc jednak uniknąć podobnych wizyt w przyszłości, spytałam - w swoim mniemaniu retorycznie: "Czyli jak dostanę takie faktury, to mam płacić te VAT, a tymi korygującymi się nie przejmować?". "Różnie bywa - oznajmiła pani od gazu - system nie zawsze sam dokonuje korekt. Tak to już jest."

No właśnie, proszę państwa, tak to już jest. System raz liczy, raz nie liczy, raz koryguje, a innym razem olewa korekty. Podejrzewam, że gdyby go zabrakło, faktury płacone by były z nie gorszym skutkiem niż to się dzieje obecnie. I dlatego nam, Polakom, żaden Bruce Willis nie jest potrzebny. No, chyba że do reklamowania wódki. Swojej własnej.

poniedziałek, 19 lipca 2010

Doktorat z Kory

Dawno, dawno temu chciałam się doktoryzować. Nawet temat wymyśliłam, ale raptem zmienił się ustrój, z nieba spadła mi praca dla zachodniego kapitalisty i tak się skończył mój sen o zamianie literek mgr (mów mi Maggie) na dr (mów mi darling) przed nazwiskiem. No i dobrze, bo zachodni kapitalista miał moje tytuły naukowe w nosie i o ile pamiętam, nawet nigdy mnie nie spytał, czy może mi mówić Maggie. Mówił do mnie Madame Bialy lub po prostu Beata z akcentem na ostatnią sylabę, co miało w sobie sporo wdzięku, zwłaszcza w połączeniu z comiesięcznymi wpływami na konto. Podejrzewam, że niezwykle odkrywczy doktorat udowadniający wpływ Flauberta na Mauriaca niewiele by w tej kwestii zmienił, skoro żaden z moich francuskich szefów w życiu nie słyszał o Bachelardzie, z którego pisałam pracę magisterską.

Tak mi się przypomniał ten mój niedoszły doktorat, bo przeczytałam w "Rzeczpospolitej" sążnisty artykuł na temat Kory Jackowskiej, której marzy się podobno zaistnienie w przestrzeni publicznej (cokolwiek by to znaczyło). Nie, nie chodzi o to, że Kora zamierza się doktoryzować, choć pewnie dałaby radę, bo nie tacy dawali. Dowiedziałam się natomiast, że jej teksty doczekały się naukowych opracowań - na razie tylko magisterskich, ale jeden doktorat ponoć w drodze, o czym doniosła sama Kora, z właściwą sobie skromnością.

No, szczerze mówiąc, mnie zatkało. Nigdy nie byłam fanką Maanamu, ale coś niecoś z tych tekstów pamiętam. Niektóre nawet dosyć dokładnie, bo eufemistycznie mówiąc, porażały prostotą. Ot, choćby taka "Luciola", w której jakiś tajemniczy "on" wzywa jakąś tajemniczą "ją" poprzez wiatr. Trzeba nie lada kreatywności, by o czymś takim napisać choćby rozprawkę (wstęp, rozwinięcie, zakończenie), a co dopiero doktorat. Na szczęście jednak dla bohaterskiej doktorantki (musi kobieta kochać wyzwania), Kora potrafi też w swoich tekstach tak namieszać, że - jak mawia moja starsza córka - nijak się tego nie da rozkminić. Bo weź tu, człowieku, i rozkmniń "Mentalnego kota". Z całego tekstu zrozumiałam tyle, że jak mnie dopadnie takie coś, to muszę spojrzeć w lewo i w prawo, co osobiście interpretuję jako przejaw politycznego oportunizmu i niechęci do jasnego opowiedzenia się po którejś ze stron.

Nie będę tu analizować wszystkich tekstów Kory - niech się tym zajmie owa odważna doktorantka. Nie wiem tylko, jak sobie babka poradzi z niezwykle szczerym wyznaniem Kory, które brzmi: "Jest już późno, piszę bzdury...". Mogę się niemal założyć, że jeden z wniosków pracy doktorskiej będzie głosił, że paranoja jest goła. Ale ja to wiem i bez doktoratu. Zwłaszcza z Kory.

poniedziałek, 12 lipca 2010

Biebrza w dwóch odsłonach z postscriptum

Poniższy tekst dedykuję tym, którzy nie spływali jeszcze Biebrzą. Ci, którzy spływali, i tak wiedzą swoje...


Biebrza z perspektywy malkontentki


Wypływamy z Lipska. Zaczęło lać, komary się wściekają, a ja otwierając puszkę z gulaszem, cała zachlapałam się tłuszczem. Muszę teraz płynąć w bluzie z obrzydliwymi plamami na biuście, co damie zupełnie nie przystoi. Wrrrr! Ale nic to - płyniemy!

Płyniemy, płyniemy, płyniemy. Gdy się płynie, komary nie tną, ale za to gryzą malutkie, zielone muszki, które milionami siedzą na trzcinach. Jestem nimi wręcz oblepiona, bo co chwila lądujemy w szuwarach. Rzeka meandruje jak szalona, chwilami jest wąsko, trzeba się przeciskać przez trzciny. Jesteśmy zupełnie sami - wokół żywego ducha. Poza muchami, rzecz jasna. No i ptactwem. Gdybyśmy zasłabli, ptactwo nam nie pomoże. O, matko... Ramiona już mi odpadają, a pola namiotowego ani widu, ani słychu. Deszcz siąpi, słońce zaraz zajdzie.

Pole namiotowe to kawałek podmokłej łąki. W samym środku niczego. Teraz do pracy przystąpiły komary. Tną, jakby im kto za to płacił, a ja jestem bliska histerii. W szalonym tempie rozkładamy namiot. Włażę do środka i za skarby świata nie chcę już wyjść. Zasypiam na karimacie, która w nocy okazuje się twarda jak granit.

Rano ledwo się ruszam. Bolą mnie ramiona, grzbiet, głowa. Łykam dwa ibupromy i postanawiam być dzielna. Przed nami cały dzień na wodzie z krótkim postojem w połowie trasy. Na szczęście, pogoda się poprawiła. Znowu płyniemy. Dookoła nic, tylko trzciny. Oraz jakieś wodne badziewie, które oplątuje nam wiosła. Trzciny. Szuwary. Trzciny. Szuwary. Trzciny... Podczas postoju przez godzinę śpię jak kamień. Kiedy się budzę, czuję, że zamiast ramion mam dwa ciała obce. Totalnie obolałe. I spalone słońcem. Wypływamy. Trzciny, szuwary, trzciny... Pola namiotowego brak. Pod wieczór widzimy wąziutki pasek trawiastego brzegu. Dobijamy i nie zważając na nic, wywlekamy kajak. Rozkładamy namiot na mikroskopijnej łączce, tuż koło wielkiej śluzy. Woda huczy, a ja padam jak nieżywa.

Dzień trzeci. Płyniemy. Rzeka nieco szersza, więc rzadziej lądujemy w trzcinach. Dziś musimy przepłynąć "tylko" 15 kilometrów. Skończyły się szuwary, zaczęły łąki. I krowy. A miały być łosie! Przez trzy dni ani jednego łosia! I zero bobrów! Dwie marne czaple! Trzciny, szuwary, trzciny... Jestem jednym wielkim bąblem. Spalonym słońcem. I obolałym. Wrrrr!

Biebrza z perspektywy optymistki

Wypływamy z Lipska. Trochę kropi, ale prognozy są dobre, więc nie ma się co przejmować. Otwierając puszkę gulaszu, ochlapałam się tłuszczem i na bluzie mam malownicze plamy. Dobrze, że to nie garsonka. Ruszamy! Rzeka cudownie meandruje, chwilami jest wąsko i trzeba się przedzierać przez trzciny. Co za przygoda! O dziwo, na rzece nie ma komarów. Są malutkie, zielone muszki, ale dopadają nas tylko wtedy, kiedy otrzemy się o trzciny. Jest cudownie! Cisza i spokój. Na Biebrzy tylko my i schowane w szuwarach ptaki. Nagle, tuż przed naszym kajakiem, z trzcin podrywa się czapla siwa. A za nią druga. Pewnie mają tam gniazdo, bo słyszymy pisk młodych.

Kiedy docieramy na dzikie pole namiotowe, już nie pada. Wychodzi słońce i nad naszym namiotem pojawia się piękna tęcza. Trochę bolą mnie mięśnie, ale "mam w nich" kilkanaście kilometrów, więc to normalka. Uaktywniły się komary - trzeba się schować do namiotu. Zasypiam niemal natychmiast.

Dzień drugi. Przed nami około trzydziestu kilometrów. Słońce świeci jak marzenie, więc ruszamy wcześnie rano. Rzeka znowu kręci i zatacza pętle, w nagrodę za nasz wysiłek fundując nam przepiękne grzybienie i grążele. W ogóle, pełno tu różnorakiej roślinności, która chwilami przypomina zarośla, jakie widzieliśmy na Amazonce i Orinoko. W połowie trasy robimy sobie popas na małej, wiejskiej plaży. Mam niewielki kryzys - ból głowy i wszystkich mięśni, ale dwa ibupromy i godzinka snu załatwiają sprawę. Znowu mogę wiosłować. Wieczorkiem znajdujemy kawałek suchego lądu, gdzie rozbijamy namiot. W pobliżu śluza Kanału Augustowskiego, więc huk wody kołysze nas do snu.

Dzień trzeci. Ostatni odcinek jest krótki i relaksujący. Rzeka się "wyprostowała", płynie leniwie i szeroko. Dookoła coraz więcej pól i łąk, na których widzimy pasące się stada krów. Robimy zdjęcie ślicznemu cielakowi ssącemu mleko matki. Natykamy się na samotnego łabędzia. Nad naszymi głowami polatują bociany - pewnie wróżą nam kolejną, cudowną podróż!

Postscriptum

A teraz informacja dla kobiet, które chciałyby popłynąć Biebrzą. Nigdy, przenigdy, nie róbcie tego bez Prawdziwego Mężczyzny. Spływ Biebrzą bez PM może się skończyć utknięciem w trzcinach, nocą spędzoną na rzece, a w sytuacji skrajnej, nawet zabłądzeniem pośród rozlicznych odnóg, pętli i kanałków tej niesamowitej rzeki. Gdyby nie mój osobisty PM, pewnie do dziś błąkałabym się po Biebrzy, walcząc z muszkami i komarami i rozpaczliwie próbując przepchnąć kajak przez wąski przesmyk w szuwarach, który mój PM sforsował dopiero za trzecim podejściem. Za co będę mu wdzięczna do końca życia.


niedziela, 11 lipca 2010

Przebaczyć, nie znaczy zapomnieć, czyli Wołyń 1943

Wróciłam ze spływu, ale dziś nie wypada pisać o Biebrzy, łosiach, bobrach, czaplach i komarach. Dziś wypada wspomnieć tych, którzy 11 lipca 1943 roku padli ofiarą nienawiści.

Dopiero niedawno zdałam sobie sprawę, że ulica, przy której mieszkam, swoją nazwę zawdzięcza ziemi wołyńskiej. Łuck do dziś jest stolicą obwodu wołyńskiego, a w 1943 na jego mieszkańców wydany został wyrok śmierci. Podobnie jak na mieszkańców wielu innych miejscowości tego regionu.

11 lipca 1943. Krwawa Niedziela. O której do dziś niewiele się mówi, o której nie uczy się w szkołach. Ciekawe, ilu moich sąsiadów z ulicy Łuckiej pomyśli dziś o tych, którzy 67 lat temu w wołyńskim Łucku zginęli okrutną śmiercią? A przecież wstydliwe przemilczanie wcale nie goi ran, a tylko je rozjątrza. Bo przebaczyć, nie znaczy zapomnieć.

środa, 7 lipca 2010

No to spływam

Moja młodzież "wyjechana" na obozy harcerskie i plenery artystyczne. A pogoda nęci. Postanowiłam więc skorzystać z tego iście tropikalnego lata i zaszaleć w plenerze. Szaleństwo ma polegać na spłynięciu kajakiem Biebrzą i szczerze mówiąc, gdy piszę te słowa, zaczyna do mnie docierać cały jego ogrom. Szaleństwa, nie kajaka. Bo kajak będzie raczej malutki - dwuosobowy.

A wokół dzicz. Łosie, bobry, ptactwo wodne i lądowe. Trzciny po brzegach i roślinność rzeczna w nurcie. A także mielizny, zwalone drzewa i inne niespodziewane przeszkody (przez tamtejsze tereny dopiero co przeszło tornado - no, w każdym razie, coś w tym rodzaju). Noce pod namiotem i prymitywne posiłki spożywane w kucki. Niebo gwiaździste nade mną, a święty spokój we mnie.

Niestety, ów święty spokój zakłócają mi już teraz narastające obawy. Że kajak się przewróci. Że zeżrą mnie komary (podobno te nadbiebrzańskie są wielkości airbusów). Że jak pójdę nocą na stronę, to zgaśnie mi latarka i nie trafię z powrotem do namiotu. Że namiot przemoknie. Albo wpadnie do rzeki. Albo ja wpadnę razem z namiotem. Albo... Matko Boska, na co ja się porywam!

Na szczęście, nie płynę sama. Obok mnie, a raczej za mną lub przede mną (tego jeszcze nie ustaliliśmy) w kajaku będzie siedział Prawdziwy Mężczyzna, który wszystkie moje lęki zbywa pobłażliwym uśmiechem, mówiąc "Laska, nie przesadzaj". Wybaczam mu jedynie ze względu na tę "laskę" (w moim wieku to już gigantyczny komplement), ale trochę mnie tym swoim pobłażaniem wkurza. I za skarby świata nie zrezygnuję z latarki, bo już odpuściłam kompas i doprawdy, nie wiem, jak trafimy tam, dokąd chcemy popłynąć. On twierdzi, że to łatwizna, bo nurt sam nas poniesie. No, nie wiem, nie wiem. Jak wrócę (JEŚLI wrócę), napiszę jak było.

No to spływam!

piątek, 2 lipca 2010

Kwiat cukinii, czyli moje krótkie, rzymskie wakacje


Pamiętacie Państwo tę scenę z "Rzymskich wakacji", w której Gregory Peck wkłada rękę do Ust Prawdy i udaje, że straszliwe szczęki odgryzły mu dłoń, a Audrey Hepburn krzyczy z przerażenia? Otóż mam informację dla każdego, kto chciałby taką scenę odegrać osobiście - trzeba będzie postać w kolejce. I to niemałej - pół godziny do trzech kwadransów, lekko licząc. Ogonek stoi pokornie, ludzie drepczą w miejscu, bo każdy, kto dociera do Bocca della Verita, wkłada rękę w szczęki potwora, a rodzina cyka fotki. Cyk, cyk, nie, wsadź raz jeszcze, bo nie wyszło, czekaj, przesuń się trochę w lewo - nie! - w moje lewo...!

Tak z grubsza wyglądają dziś rzymskie wakacje. W Wiecznym Mieście spędziłam krótki, tygodniowy urlop, który dla mnie i męża miał być odświeżeniem wspomnień sprzed dwudziestu paru lat, a dla naszych dzieci pierwszym spotkaniem z cudami Romy. Spotkanie wypadło chyba nieźle, choć mam uzasadnione podejrzenie, że i tak najbardziej intensywnym wspomnieniem będą "najlepsze lody na świecie", które sprzedaje gelateria "Old Bridge" tuż za murami Watykanu. Questa è la vita. La dolce vita.

Trochę, oczywiście, przesadzam - młodzież była zachwycona. Zapuściliśmy im tak intensywny program zwiedzania, że ani zipnęli. Ruiny, bazyliki, muzea, parki. Rzym podziemny (katakumby) i podniebny (kopuła Bazyliki Św. Piotra). Rzym bogaty (wille na Awentynie) i biedny (zapyziałe kamieniczki na Zatybrzu). Rzym dzienny i nocny. Był nawet Rzym w deszczu, bo przez jedno popołudnie lało jak z cebra i udało nam się przemoknąć do suchej nitki.

Jak już wspominałam, dla mnie był to powrót. Odkurzanie wspomnień z pierwszej wyprawy, która miała miejsce tak dawno temu, że aż wstyd się przyznać. Rok 1987. Pielgrzymka akademicka. Rozklekotany autokar. Camping Tiber. Pierwsze cappuccino w życiu. Osłupienie na widok ogromu Bazyliki Świętego Piotra i sufitu w Santa Maria Maggiore. Mozaiki, freski, rzeźby. Zachwyt na każdym kroku. I zdumienie, że na jednej ulicy można objąć wzrokiem łuk triumfalny sprzed dwóch tysięcy lat, renesansowy kościół, barokową kamienicę i całkiem współczesny sklep z ciuchami znanych projektantów.

Siedząc tydzień temu w samolocie, zastanawiałam się, ile mi z tego zostało. Jaki będzie ten mój Rzym dzisiejszy? Czy znowu zachwyt będzie mi ściskał gardło? I czy tym razem uda mi się dotrzeć do Bocca della Verita, do których wtedy, dwadzieścia trzy lata temu, jakoś nie dojechałam? Czy Rzym będzie miał dla mnie jeszcze coś nowego, coś, dla czego warto było przylecieć?

Było... inaczej. Owszem, zachwycająco, ale już bez tamtego "bezdechu". Może nie da się dwa razy tak samo zachwycić? Może przez te dwadzieścia trzy lata widziałam zbyt wiele pięknych miejsc - katedr, bazylik, ruin...? Nie wiem. Wiem natomiast, że muszę tam jeszcze wrócić. Z dwóch powodów. Po pierwsze, znowu nie włożyłam ręki do Ust Prawdy - nawet wspomnienie Audrey Hupburn nie mogło mnie zmusić do stania w gigantycznej kolejce. A po drugie, muszę jeszcze raz spróbować nadziewanych kwiatów cukinii!