Trzecia trzdzieści. Nad ranem. A może w nocy - za oknem egipskie ciemności. Niech to szlag! Od godziny walczę o kolejne minuty snu. Jak widać, walka przegarna. Wojna trwa - jeszcze cztery noce.
Wczorajszy dzień zaczął się trochę jak przedwczorajszy wieczór. Żeby wziąć udział w wydarzeniu, dla którego pokonałam ocean (dwa i pół filmu, pół powieści, kiepski lunch, chrapiący sąsiad), musiałam się dostać na teren wojskowy. W każdym kraju to wyzwanie. W Stanach wyczyn na miarę zdobycia, hm, żeby nie przesadzić - okej, dla mnie niech będzie Orla Perć.
Zaczęło się jeszcze w Rydze. Maile od organizatorów uświadomiły mi, że lekko nie będzie. Kupa formularzy, telefony i maile do ambasady. Choć sama byłam pracownikiem państwowej administracji, wypełnianie urzędowych papierów zawsze przywołuje najgorsze skojarzenia i powoduje lęk, że coś wypełnię nie tak, o czymś zapomnę, któryś kwit zwyczajnie zgubię. Homo biurocratus to ja nie jestem.
Uporałam się z tym wszystkim i wsiadając do samolotu, dwadzieścia razy sprawdzałam, czy któraś z kartek nie została w Rydze. Wczoraj rano, przy bramie do rzeczonego Obiektu (piszę wielką literą, bo obiekty wojskowe budzą mój ogromny respekt), wręczyłam plik formularzy amerykańskiemu panu w mundurze i zmowiłam krótką modlitwę do św. Tadeusza Judy - nie takie sprawy załatwiał.
Pan był, nie powiem, miły. Kolegę, który przybył w mundurze armii swojego kraju, z miejsca poinformował, że od niego żadnych papierów nie chce. Co mundur, to mundur! Mnie spytał, czy czasem też nie mam munduru. Ja spytałam, czy skautowski by się nadał. On, że - cha, cha, cha - nietety nie. Ja, że w takim razie nie żałuję, że go nie przytargałam, ale że innego nie mam. Pan na to, że szkoda, ale don't worry, zrobimy background check i będę mogła wejść. Po czym zniknął w budce strażników.
Staliśmy pod tą budką w czterdziestopniowym upale (w Waszyngtonie aura jak w Bangkoku - gorąco i wilgotno), kolega spocony jak mysz, ja rozdarta między zazdością, że ma mundur, a współczuciem, że ma mundur. Przez szklane ściany budki widziałam, jak pan z poważną miną studiuje mój paszport i resztę kwitów. Gdzieś dzwoni. Znów studiuje. Po czym wychyla się i mówi: Sorry, Maam, proszę o cierpliwość. I am working on you.
Aż się wzdrygnęłam. To niewinne zdanie, które po prostu znaczy "zajmuję się pani sprawą", w dosłownym tłumaczeniu brzmi "pracuję nad panią". Znaczy, rozpracowuję cię, kobieto. Prześwietlam i skanuję. Za chwilę twoje życie nie będzie miało przede mną tajemnic. Stój tam i czekaj cierpliwie, póki nie dowiem się wszystkiego. Za chwilę odkryję, że w formularzu nr XYZ zapomniałaś wpisać numeru ubezpieczenia społecznego (co prawda, to prawda) i będę zmuszony odprawić cię z kwitkiem.
Kwitek, faktycznie, dostałam. Wielokrotnego użytku. Muszę go okazywać przy wejściu na teren Obiektu. To obecnie, obok paszportu, najcenniejszy kwitek w mojej kolekcji. Strzegę go jak oka w głowie. Kurczę, nie pamiętam, gdzie go wtryniłam! Do wyjścia z hotelu zostały cztery godziny.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz