Jest rzeczą powszechnie wiadomą (ta fraza świadczy dobitnie o tym, że ostatnio rozczytuję się w Jane Austen), że miejsce, w którym się mieszka, zna się stosunkowo słabo. Jako rodowita warszawianka, ze wstydem muszę wyznać, że moje miasto zaczęłam poznawać dopiero wtedy, gdy przeprowadził się doń mój Pan i Władca, który bezlitośnie obnażał niedostatki mojej wiedzy na temat małej ojczyzny.
Zachodziła zatem obawa, że mieszkając w Rydze, postąpię zgodnie z tą niepisaną regułą i poza kilkoma utartymi ścieżkami, miasto pozostanie dla mnie terra incognita. Dlatego dziś postanowiliśmy zachować się jak rasowi turyści. Uzbrojeni w zakupiony jeszcze w Polsce przewodnik po Rydze, ruszyliśmy tam, gdzie każdy turysta trafić musi, czyli do Rygi secesyjnej.
Jeśli weźmie się do ręki jakikolwiek przewodnik lub wpisze w internetową wyszukiwarkę hasło Ryga, niechybnie trafi się na opisy tego właśnie kawałka miasta, które obok tutejszej starówki, jest żelaznym punktem programu każdej wycieczki. I słusznie. Bo nie dość, że ryska secesja jest rzeczywiście piękna i z wielkim nakładem sił i środków znakomicie odrestaurowana (notabene, proces ten trwa i coraz więcej kamienic odzyskuje dawny blask), to jeszcze, jakby dla wygody turystów, jej największe perły znajdują się dosłownie na kilku sąsiadujących z sobą ulicach. Człowiek się nie nachodzi, a co się nazachwyca, to jego.
Patrząc z perspektywy naszej ulicy, droga do ryskiej secesji jest prosta. Wiedzie bowiem przez długi most, którego konstrukcja jako żywo przypomina warszawski Most Świętokrzyski, a kiedy się go pokona, wystarczy odbić nieco w lewo i już w chwilę później, na ulicach Strzeleckiej (Strelnieku iela) i Alberta zachwyt odbiera nam mowę. Dosłownie na kilkuset metrach mamy tyle przykładów wspaniałej architektury secesyjnej, że przyprawia to o zawrót głowy.
Co ciekawe, autorem większości tych cudnych kamienic (niemal cała parzysta strona ulicy Alberta) jest niejaki Michał Einsenstein, ojciec znanego Siergieja, naczelnik oddziału drogowego guberni inflanckiej, który nie dość, że nie był architektem, to nie miał nawet uprawnień inżyniera budowlanego. Stworzył jednak prawdziwe dzieła sztuki, jak choćby to na zdjęciu poniżej.
Ale ów secesyjny kwartał kryje też niespodzianki. Na tej samej ulicy Alberta dwa domy reprezentują zupełnie inny styl architektoniczny - tak zwany narodowy romantyzm. Nazwa doskonale oddaje charakter tego budownictwa - wieżyczki, balkoniki, nawiązujące do architektury średniowiecza szczyty domów mogą sprawiać wrażenie nieco kiczowatych, ale romantyczna dusza odnajdzie w nich nieodparty urok.
A stamtąd tylko krok do Raina Bulvaris, na którym znowu szaleje secesja. Usadowiły się tu, jedna przy drugiej, ambasady, a chyba najpiękniejszą poszczycić się może Francja. Cóż, Francuzi zawsze słynęli z dobrego smaku. Rywalizować z nią może tylko ambasada - a jakże by inaczej - Rosji. Ciekawe, co by na to powiedział Napoleon, któremu zresztą nie udało się zdobyć Rygi. Może dlatego, że jego marszałek dowodzący oblężeniem nazywał się MacDonald? Na szczęście dla Francuzów, ambasada Rosji nie stoi przy tym samym bulwarze, tylko kawałek dalej, przy Antonias iela, więc rywalizacja nie rzuca się w oczy.
Flagi jakby podobne... Tu Francja...
... a tu Rosja.Jest rzeczą powszechnie wiadomą, że przesyt bywa gorszy od głodu. Muszę wyznać, że Ryga oferuje secesję w dawce uderzeniowej. Pewna chińska wycieczka, która zwiedzała secesyjny kwartał równocześnie z nami, miała wyraźnie dość. I kiedy przewodniczka odwróciła na chwilę oczy, dwóch młodych Chińczyków cichcem porzuciło grupę, by poszukać szczęścia w pobliskim butiku. Secesja secesją, ale sklepik też niczego sobie.
My, po tej eksplozji estetycznych wrażeń, z przyjemnością wróciliśmy do naszego Śpiewającego Anioła (tak nazywam naszą dzielnicę, a dlaczego - o tym mowa kilka wpisów wcześniej), dzielnicy, o której przewodnik milczy. Bo przewodniki czasem nie wiedzą, co dobre!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz