Pokazywanie postów oznaczonych etykietą ceny. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą ceny. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 16 czerwca 2016

Moja Ryska Przygoda. Truskawki w tonacji a-mol


Mieszkanie mogę uznać za ostatecznie wynajęte. Właścicielka przyjechała, wprawdzie spóźniona o ponad dwie godziny, ale za to pełna najlepszych chęci. Niektóre usterki usunęła od ręki (np. wymieniła wiszącą na jednym kablu i słowie honoru halogenową lampkę w łazience), inne przyjęła do wiadomości (lekkie wzruszenie ramion oznaczające "tak musi zostać, przecież to drobiazg"), a jeszcze inne, jak nierozkładająca się rozkładana sofa, ma załatwić w najbliższym czasie. Generalnie, po obu stronach było dużo dobrej woli, serdecznych uśmiechów i zrozumienia. Współpraca zapowiada się miło. Pożywiom, uwidzim.

Poza kwestiami mieszkaniowymi absorbuje mnie, oczywiście, praca. A ponieważ odbywa się ona w tak zwanym środowisku międzynarodowym, jest ciekawie po wielokroć. Stwierdzenie, że poznaję w szybkim tempie inne nacje, można z powodzeniem uznać za truizm. Natomiast bardzo interesująca jest wiedza, jaką dzięki kontaktom z kolegami z innych krajów, czerpię o mojej własnej ojczyźnie. Na przykład, na temat jej najbardziej pożądanych produktów eksportowych.

O czekoladkach Wedla rozpisywać się nie trzeba. Wszyscy wiedzą, że są najlepsze na świecie. Zdanie odrębne zgłaszają nieśmiało tylko Belgowie i Szwajcarzy, ale reszta wątpliwości nie ma - za ptasie mleczko i torcik wedlowski każdy da się pokroić i posypać solą. Obiektem westchnień są także nasze frukty. Ach, te polskie truskawki! - wzdychają moi zagraniczni koledzy i zaciskając zęby, płacą za nie bajońskie sumy na tutejszym targu. O naszym Łaciatym już pisałam - w moim biurze nawet podawana gościom śmietanka do kawy ma na opakowaniu dobrze znane łatki, co mnie napawa wielką i zrozumiałą dumą.

Okazało się jednak, że z Polski przywozi się nie tylko słodycze i witaminy. Kiedy ktoś wraca z podróży służbowej do Polski, od progu witany jest natarczywym pytaniem: "Amol przywiozłeś?" Wczoraj na własne uszy usłyszałam takie powitanie zgotowane jednemu z naszych kolegów. W pierwszej chwili sądziłam, że albo chodzi o kreta (a mole) do przetykania rur, albo innego kreta w sensie szpicla, którego kolega miał zdemaskować. Kiedy nieśmiało sondowałam, który z moich domysłów jest słuszny, gremialnie uświadomiono mi, że na wszelkie dolegliwości nie ma to jak Amol, którego w tutejszych aptekach niestety nie uświadczysz. Amol z polskich aptek przywozi każdy, więc jeśli będę w Warszawie...

To niespodziewane odkrycie nasunęło mi pewien pomysł. Otóż każdy z odwiedzających mnie rodaków, z rodziną na czele, musi mi przywieźć w prezencie skrzyknę Amolu. Jak to spylę po cenach komercyjnych, to ceny w tutejszych sklepach przestaną mi się śnić po nocach. I kto wie, może starczy mi nawet na polskie truskawki?

wtorek, 14 czerwca 2016

Moja Ryska Przygoda. A to ci niespodzianka!


Kiedy się jedzie na obczyznę (brr, co za straszne słowo!), rozsądny człowiek przygotowany jest na niespodzianki. Wie, że nic nie wie, a w każdym razie, nie wie wszystkiego, więc jedyne, co wie na pewno,to że wiele może go zaskoczyć. Tyle teoria. W praktyce największą niespodzianką dla rozsądnego człowieka jest fakt, jak często czuje się zaskoczony, choć przecież nie powinien. Ot, taki paradoks emigracji.

Jadąc na Łotwę, miałam już za sobą kilka krótkich wizyt w Rydze. Poczytałam też to i owo. Coś tam wiedziałam. Na przykład to, że Ryga leży na północ od Warszawy, prawie nad samym morzem, więc klimat mają tu pewnie nieco bardziej surowy i należy to uwzględnić w asortymencie przywiezionej do Rygi garderoby. Wrodzony optymizm jednak zrobił swoje i kiedy rozpakowywałam w moim ryskim mieszkaniu przytargane w niezliczonych walizach i torbach bambetle, ze zdumieniem odkryłam, że znaczna ich część to zwiewne szatki, bardziej nadające się na niedawno pożegnaną Sycylię, niż do Paryża Północy.

Dodać należy, że rozpakowywanie bagażu odbywało się przy wtórze szczękania zębami. Temperatura na zewnątrz wynosiła pewnie z pięć stopni, a w środku niestety niewiele więcej. Przy tym lało i wiało, co stanowiło ostry kontrast z upychanymi w szufladach bluzeczkami bez rękawów. Układając dobytek, zastanawiałam się, czy projektanci i wykonawcy ryskich "chruszczowek" (w jednej takiej znajduje się moje mieszkanie) w ogóle znali coś takiego jak izolacja termiczna, i czy zimą (Boże, jak tu będzie zimą?!) ryskie c. o. wygra z jej ewidentnym brakiem. Przypomniałam też sobie, jak to wiele lat temu, także w czerwcu, przyjechałam do Brugii i pierwsze, co musiałam zrobić, to pomaszerować do supermarketu i kupić porządny sweter. Który mam do dziś. Niestety, nie tu - został w Warszawie.

Drugie zaskoczenie czekało w sklepie. Tuż pod moim domem znajduje się sklep spożywczo-przemysłowy Rimi. Sieć ta jest na Łotwie bardzo powszechna i występuje w kilku wersjach - mini, maxi, super, hiper i niewykluczone, że coś tam jeszcze. "Mój" Rimi jest mini. Szybko się jednak przekonałam, że przymiotnik ten dotyczy wyłącznie powierzchni. Bo gdy chodzi o ceny, są one maxi, a nawet hiper. Niektóre produkty przebijają nasze trzy lub czterokrotnie. A najzabawniejsze, że zasada ta dotyczy także naszego Łaciatego, które tu nazywa się inaczej i inaczej też kosztuje. Tylko łatki pozostały te same. Stojąc przy półce z mlekiem, prawie się popłakałam - raz ze wzruszenia, dwa z żalu, że Łaciatego raczej nie kupię. Generalnie, wygląda na to, że lodówkę mam za dużą, bo zakupy będą raczej skromne.

O innych niespodziankach napiszę kiedy indziej. Godzinne przesunięcie czasu do przodu powoduje, że poranne wstawanie chwilowo także mnie lekko zaskakuje. Dobranoc.