Mam taką zasadę, że gdy jadę do jakiegoś kraju, uczę się kilku podstawowych zwrotów w jego języku. Żadne tam wielkie mecyje, ot, dzień dobry, do widzenia, dziękuję, proszę, przepraszam. Rozległość repretuaru w dużej mierze zależy od tego, jak bardzo ów język odległy jest od moich dotychczasowych doświadczeń lingwistycznych. Jeśli odległość nie jest bardzo duża, dokładam parę zwrtów typu "jak dojść do" oraz koniecznie, żeby uniknąć nieporozumień, "nie mówię po...". Jeśli zaś język należy do tych bardziej ezgotycznych, karta dań jest krótka - na przykład w Japonii umiałam powiedzieć tylko "arigato" i "hai", ale za to z dużym zaanagażowaniem.
Wybierając się na Łotwę, też miałam zamiar przyswoić sobie kilka zwrotów. Ale, jak to bywa, ponieważ tym razem pobyt jest zdecydowanie dłuższy, zakładałam, że przecież zdążę. Mało tego, chwilę tu pobędę i samo mi do głowy wlezie. Nie wzięłam pod uwagę tak zwanych realiów. A te realia w przypadku Rygi mają na imię mniejszość rosyjskojęzyczna.
W samej Rydze owa mniejszość liczy podobno blisko 40 procent (średnio na Łotwie ok. 30 proc.). Pojęcia nie mam, jak to możliwe, bo ja na ulicach słyszę niemal wyłącznie rosyjski. Sąsiadki pod oknem rozmawiają po rosyjsku, sprzedawczynie w sklepie takoż, a kiedy raz jedyny jechałam autobusem, gość obok czytał rosyjską gazetę.
Trudno tu więc o zanurzenie się w oceanie łotewszczyzny. Postanowiłam jednak nie odpuścić i parę dni temu poprosiłam koleżankę Łotyszkę, by mnie poinstruowała w kwestii podstawowych zwrotów. Plan był taki: wkuję dwa, trzy słowa, a przy najbliższej okazji, jak spotkam sąsiadkę z piętra, zaskoczę ją powitaniem w języku urzędowym. Celowo nie piszę "ojczystym", bo pojęcia zielonego nie mam, czy sąsiadka należy do mniejszości, czy większości. Na razie wita mnie po rosyjsku, zachęcona widocznie moim "zdrawstwujcie".
Koleżanka podeszła do zadania z zapałem. Mówiła, a ja notowałam. Dzień dobry - na rano. Inne dzień dobry - na cały dzień. Dobry wieczór - na wieczór. No i cześć - i na to, i na to, ale za to nie do każdego. I lepiej, żeby mi się nie pomyliło, bo jednak ranek to nie wieczór i vice versa. Skrzętnie zapisałam, a w przerwie na lunch powtórzyłam koledze Brytyjczykowi, który już ponoć przyswoił. Pokiwał głową, że okej. Pewnie dlatego, że jest z Ju Kej.
Wracając do domu, oczyma duszy widziałam zaskoczenie na twarzy sąsiadki. Szczęście mi sprzyjało. Gdy zaparkowałam rower, zza rogu wyszła miła pani z pierwszego (czyli tutejszego drugiego) piętra. Uśmiechnęła się szeroko, a ja nabrałam tchu i już miałam ją pięknie przywitać, gdy nagle uświadomiłam sobie, że jedyne, co mi tkwi na końcu języka, to nieszczęsne "ciau". Znaczy cześć. Przywdziałam klasyczny uśmiech numer pięć (używam go zamiast Chanel). "Zdrawstwujcie"!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz