Tak sobie mieszkam w tej Rydze i mieszkam. Za chwilę stuknie miesiąc. I łapię się na tym, że wychodząc z pracy, mówię, a co więcej, myślę: "Idę do domu". Co przecież oznacza znaczny stopień zakorzenienia. O ulicy, przy której stoi - no właśnie - n a s z blok, mówię "nasza ulica", o dzielnicy - "nasza okolica", a kiedy w pobliskim zakątku kawiarniano-knajpianym tamtejsi biznesmeni znowu organizują koncert jakiejś młodej, popowej kapeli, żeby sprzedać więcej wina, piwa i zagrychy, komentujemy z moim PiW-em, że "nasi sklepikarze" nie próżnują.
Krótko mówiąc, przyzwyczajam się w tempie, które mnie samą zdumiewa. Brzydota klatki schodowej zrobiła się swojska i już nie powoduje, że wchodząc, cofam się odruchowo i myślę "Co ja, u diabła, tu robię". Pijaczkowie, którzy regularnie urządzają sobie ekspresowe libacje "na jedno piwko" pod ścianą sąsiedniego budynku (notabene, nadal nie wiem, co w nim się mieści, choć podejrzewam, że komórki lokatorskie), wyglądają dziwnie znajomo i prawie się sobie kłaniamy. Prawie. Bo Łotysze są podobno dosyć powściągliwi, więc zakładam, że zadzierzgnięcie bliższej znajomości trochę nam zajmie. Nawet poranne zamiatanie podwórka przez naszą gospodynię domu (patrz poprzedni wpis) stało się czymś w rodzaju rytuału, choć wolałabym, żeby odbywało się jednak o 6.30, a nie - jak dziś rano - dobrą godzinę wcześniej.
Są jednak rzeczy, do których - przynajmniej na razie - ciężko mi się przyzwyczaić. Jedną z nich są ceny w tutejszych sklepach. Naprawdę, nie wiem, ile wody w Dźwinie musi upłynąć, żebym przestała zbierać szczękę z podłogi, widząc nasz polski serek wiejski w cenie trzykrotnie wyższej niż w Ojczyźnie. Koledzy Łotysze, kiedy żalę im się na to zdzierstwo, wzdychają ze zrozumieniem i przyznają, że czasem, wizytując Polskę, robią sobie zapasy z tego i owego...
Trochę mi także trudno przywyknąć do tutejszej mody. W całym swoim życiu nie widziałam tylu kobiet ze sztucznymi kwiatami na głowie. Nie wiem też, czym wytłumaczyć fakt, że ryżanki wykazują wprost nieograniczoną fantazję w zakresie farbowania włosów. Platynowy blond czy ognisty rudy to już passé. Nuda i tyle. Mieszkanki Rygi (na szczęście, nie wszystkie) idą na całość - ich głowy mienią się wszystkimi kolorami tęczy. Na ryskich główkach zobaczyć można błękit, turkus, fiolet, oranż, czerwień, a czasem kilka barw na raz. Pollock miałby używanie. Jak tu dłużej pomieszkam, kto wie, może sobie strzelę lawendowe pióra. Czekajcie na fotę.
Inna sprawa, która nie daje mi spokoju, to - że tak to ujmę - system dostępu do naszego bloku. Drzwi wejściowe chronione są czymś w rodzaju domofonu. Żeby wejść, trzeba znać kod. Jednak w tym wypadku słowo "domofon" nie jest właściwe. Brakuje bowiem "fonu". Innymi słowy, jest kod, ale nie ma dzwonka. Jeśli ktoś kodu nie zna, może sobie czekać pod blokiem na koniec świata albo na to, że do bloku będzie wchodził ktoś, kto jest szczęśliwym posiadaczem kodu. Wygląda na to, że mieszkańcy naszego bloku nie miewają niezapowiedzianych gości. Co, jak się chwilę zastanowić, ma swoje dobre strony.
I na koniec, crème de la crème, czyli ptaki. Nie, powinnam raczej napisać, PTAKI. Albo ptaszyska. Mewa srebrzysta (larus argentatus) - sprawdziłam w Wikipedii - to zmora Rygi. Niby ładna, niby sympatyczna, ale tylko przez chwilę. Bo jak się tu trochę pomieszka, nagle człowiek rozumie, że Hitchcock musiał wiedzieć coś, czego inni nie wiedzieli. A czego ja dowiaduję się tu regularnie. Że mewa srebrzysta byłaby do zniesienia, gdyby Stwórca litościwie odebrał jej głos. Ale nie odebrał. Więc larus argentatus drze się gremialnie i na całe gardło. A najchętniej robi to o poranku, jeszcze przed wschodem słońca. Oraz po jego zachodzie. Zasypiamy (z trudem) i budzimy się (bez trudu) w towarzystwie mewich wrzasków. W dodatku, mewy srebrzyste, podobnie jak tutejsze koty, upodobały sobie nasz samochód i przechadzają się po jego masce i dachu, z wiadomym skutkiem. Jednym słowem, horror.
Bardzo jestem ciekawa, do którego z wyżej opisanych zjawisk przywyknę najszybciej. "Domofon" prawie mnie już nie dziwi... A co do mew, to tak sobie myślę, że jakby sąsiedzi przestali dokarmiać nasze podwórkowe koty, to może one rozwiązałyby problem? Pożywiom, uwidzim.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz