Vientiane znaczy podobno miasto drzewa sandałowego. Podobno, bo istnieje druga wersja - miasto księżyca. Fakt, że nie uświadczyłam tu ani drzewa sandałowego, ani księżyca, o niczym nie świadczy. Za to za wersją pierwszą przemawiają ponoć względy etymologiczno-fonetyczne, bo tak naprawdę nazwa stolicy Laosu została zniekształcona przez Francuzów, którzy nie potrafili wymówić końcówki "czan" i wyszło im "sjan", przez co zamordowali etymologię. Tyle wykładu.
Dzień zaczęliśmy, wbrew planom, od "kolorowej jajecznicy" (patrz wpis poprzedni). Poranna wyprawa na miasto w poszukiwaniu śniadania ze straganów skończyła się bowiem fiaskiem. Okazało się, że stolica budzi się niespiesznie i o siódmej stragany dopiero zaczynają się rozkładać. Jak niepyszni wróciliśmy do hostelu, gdzie z zawiłego menu wybraliśmy tę kolorową jajecznicę, będącą po prostu jejecznicą z kawałkami warzyw. Niestety, była to najdłużej smażona jejecznica na świecie - 40 minut oczekiwania sprawiło, że byliśmy bliscy rezygnacji. Tym bardziej, że obserwacja personelu nie napawała optymizmem - trzy dziewczyny niemrawo snujące się tu i tam, bez wyraźnego celu. A to pokroi cebulkę, a to umyje widelec, a to zaparzy jakiemuś zdesperowanemu klientowi spóźnione o pół godziny espresso.
Na szczęście, panujący tu upał powoduje, że zupełnie nie czujemy głodu. Dzisiejszy dzień przełaziłam na tej małej jajecznicy i dwóch napojach z owoców zmiksowanych z lodem. I to by było na tyle. Jak tak dalej pójdzie, wrócimy do kraju w rozmiarze xxs i będziemy musieli uiścić stosowny podatek za przywiezienie do ojczyzny o kilka kilogramów obywatela mniej ("Miś" zawsze żywy).
Zwiedzanie miasta potwierdziło pierwsze wrażenie - Vientiane to naprawdę małe i dosyć zapyziałe miasteczko. Obejrzenie wszystkiego, co jest do obejrzenia, zajmuje kilka godzin sennego snucia się po rozgrzanych jak piec hutniczy ulicach. Tutejsze świątynie to niezbyt urokliwe i kiepsko utrzymane rekonstrukcje, które wyszły spod ręki Francuzów, w tutejszym muzeum bezpardonowo nazywanych francuskimi imperialistami. Notabene, samo muzeum godne jest uwagi - tak archaicznego, zapuszczonego i trącącego socrealistyczną myszą przybytku kultury dawno nie widziałam. Za to mogłam sobie odświeżyć wspomnienia z dzieciństwa - towarzyszowi Leninowi poświęcono tam całą jedną salę.
Ciekawe jest zresztą to, jak Laotańczycy bezkonfliktowo łączą ten swój socjalizm z iście ludową i bardzo powszechną formą pobożności, która mocno zalatuje przesądem. Niesamowite wrażenie robią wszechobecne ołtarzyki, gdzie składane są rozmaite ofiary - od plastykowych kompozycji kwiatowych poczynając, a na butelkach z pepsi lub mirindą kończąc. Pomiędzy nimi mieści się nieprzebrana gama przedmiotów i produktów spożywczych - do wyboru, do koloru. Podobno o rodzaju składanej ofiary często decyduje przeczucie lub sen. Ofiara ma zwykle zapewnić powodzenie w jakiejś konkretnej sprawie, podobnie jak wizyta w świątyni u jednego z siedzących tam mnichów. Niesamowite, jak miska ryżu z mięsem korzystnie wpływa na stawiany przez takiego mnicha horoskop. Gdyby nie bariera językowa, może byśmy spróbowali.
Jutro żegnamy miasto drzewa sandałowego - bez żalu, ale i z poczuciem, że nie był to czas stracony. Plecaki już spakowane - jutro rano ruszamy do Luang Prabang!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz