Jeśli, drogi Czytelniku, oglądałeś film Indochiny i pamiętasz uwiecznione tam uliczki starego Sajgonu, wiesz z grubsza, jak wygląda Luang Prabang - miasto, którego nazwa w języku laotańskim oznacza Królewskie Oblicze (Obraz) Buddy. Wiesz dosłownie, bo właśnie tu, w starej części miasta, podobno kręcono sceny sajgońskie.
Luang Prabang zachwyciło mnie i urzekło. Po Vientiane kompletnie się tego nie spodziewałam. Tymczasem Królewskie Oblicze Buddy obdarowało mnie jednym ze swych najpiękniejszych uśmiechów. Piękne, kolonialne domy, wspaniałe świątynie, urokliwe, pochyłe, jakby ciążące ku rzece uliczki... A po drugiej stronie rzeki, ukryte wśród bujnej zieleni wille, do których prowadzi wąski, chwiejny i nieco krzywy most z prasowanego bambusa, który pełni swoją funkcję tylko przez 6 miesięcy w roku, bo kiedy rzeka wzbiera, most jest rozbierany, by nie paść pod naporem wody.
Jest to, jak się ostatnio często mawia, miasto klimatyczne. Faktycznie, ma swoistą atmosferę, trochę jakby w tych domach i uliczkach wciąż błąkały się duchy dawnej świetności. Świetności gdzie niegdzie łuszczącej się płatami wiglotnego tynku i pobrużdżonej pęknięciami starych murów, ale wciąż jeszcze bardzo wyraźnej. Tym zabawniej wyglądają zawieszone na fasadach domków flagi z... sierpem i młotem. Trybut płacony obecnej, jedynie słusznej władzy.
Władzy, która notabene bardzo pobłażliwie traktuje kwestie socjalistcznej gospodarki. Biznes kwitnie tu na każdym kroku, od agencji turystcznych poczynając, poprzez prywatne firemki trudniące się wynajmem tuk-tuków, po uliczny handel i gastronomię. Od dwóch dni żywimy się wyłącznie na ulicy. Śniadanie to owocowe miksy kupowane na straganie pewnej sympatycznej rodziny (pracują wszyscy - rodzice i ich 4 dzieci - od bladego świtu do późnej nocy). Obiad - zakupione na straganach owoce. Kolacja - "szwedzki stół" w pewnej uliczce, gdzie za 15 tys. kipów (ok. 8 złotych) kupuje się miskę dowolnej ilości tego, co na danym straganie się sprzedaje. Ja hulam wśród stołów z warzywami, reszta rodziny wybiera stoły mięsne. Wszyscy zadowoleni.
Luang Prabang dostarcza też atrakcji z gatunku "kontaktu z naturą". Wczoraj kąpaliśmy się pod wodospadami (euforia!), dziś jeździliśmy na słoniach i - uwaga, uwaga! - kąpaliśmy się z nimi w rzece. Przeżycie jest niesamowite i niepozbawione dreszczyku emocji. Siada się bowiem na słoniu na oklep, trzymając się jego uszu, zwierzak włazi do rzeki i faktycznie się kąpie. A my razem z nim. Czasem zanurza się tak głęboko, że my zanurzamy się z głową i - cóż - bywa i smieszno, i straszno. Kiedy nasza grupka odbywała tę nietypową kąpiel, na brzegu pojawiła się grupa Francuzów. Nasze piski i okrzyki podziałały piorunująco - Francuzi spękali i odpuścili sobie tak bliski kontakt z naturą.
My natury nie odpuszczamy. Jutro płyniemy łodziami do jaskiń, a potem - w góry, w góry, miły bracie! Jedziemy do wiosek w dżungli, gdzie przez dwa dni będziemy się błąkać i poznawać tamtejsze obyczaje. Wreszcie przydadzą się moje trapery, które do tej pory tylko ciążyły mi w plecaku!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz