Cały dzień spędziliśmy w podróży. Autobusem rejsowym przedarliśmy się na północ, do Luang Prabang - dawnej stolicy Laosu. Piszę "przedarliśmy się" nie bez kozery, bo droga wiodła przez góry i chwilami dusza siadała na ramienu, kiedy kierowca z fantazją wyprzedzał wielką ciężarówę, a obok ziała przepaść. Widoki jednak były tak porażająco piękne, że dusza, choć na ramieniu, i tak czuła się jak w siódmym niebie.
Ale nie zawsze. Czasami bowiem, kiedy patrzyłam na przylepione do pobocza, wiszące nad nad przepaścią, sklecone z czterech desek i prasowanego bambusa chatki, nachodziły mnie refleksje dalekie od rajskich. Jak nędzne życie wiodą ich mieszkańcy! Jak dalekie jest ono od komfortu naszego, zachodniego świata! Oto ja, zepsuta wygodami Europejka, najedzona i w czystych ciuchach, jadę sobie całkiem porządnym autobusem, a przez słuchawki iPoda do uszu sączy mi się Aria na strunie G. Mijam ich domki, zostawiam z tyłu ich biedne, wyzute z jakichkolwiek wygód życie. I, mimo że to pozbawione sensu, czuję się nieswojo.
Dlatego, na pierwszym z brzegu postoju kupuję na straganie ananasa i papaję, żeby choć w ten sposób ulżyć ich egzystencji. Mała, może 7-letnia dziewczynka, wielgaśnym nożem obiera mi ananasa. A ja boję się, że wystarczy jeden, nieostrożny ruch i dziecko zrobi sobie krzywdę. Uf, dała radę. Możemy jechać dalej.
Sporym zaskoczeniem był postój obiadowy. Około południa kierowca zatrzymał się koło sporej, drewnianej wiaty ze stołami obitymi ceratą. Okazało się, że to coś w rodzaju stołówki, gdzie po okazaniu biletu otrzymuje się miskę mięsnego rosołu z ryżowym makaronem lub miskę ryżu z warzywami i jajkiem. Podróż all inclusive po laotańsku! Była też toaleta, ale opisu oszczędzę. Generalnie, czujemy, że oddalamy się od cywilizacji, co niekoniecznie oznacza zbliżanie się do natury. Chociaż jutro podobno mamy się kąpać w wodospadzie!
Na dziś kończę, bo jutro wstajemy z moim PiW-em o 6 rano, żeby zdążyć na procesję mnichów zdążających do świątyni. A o 6.30 jesteśmy umówieni na pewnym straganie, gdzie przemiłe Laotanki, matka z córką, mają nam zrobić śniadanie z miksowanych owoców. Będzie się działo!
Ale nie zawsze. Czasami bowiem, kiedy patrzyłam na przylepione do pobocza, wiszące nad nad przepaścią, sklecone z czterech desek i prasowanego bambusa chatki, nachodziły mnie refleksje dalekie od rajskich. Jak nędzne życie wiodą ich mieszkańcy! Jak dalekie jest ono od komfortu naszego, zachodniego świata! Oto ja, zepsuta wygodami Europejka, najedzona i w czystych ciuchach, jadę sobie całkiem porządnym autobusem, a przez słuchawki iPoda do uszu sączy mi się Aria na strunie G. Mijam ich domki, zostawiam z tyłu ich biedne, wyzute z jakichkolwiek wygód życie. I, mimo że to pozbawione sensu, czuję się nieswojo.
Dlatego, na pierwszym z brzegu postoju kupuję na straganie ananasa i papaję, żeby choć w ten sposób ulżyć ich egzystencji. Mała, może 7-letnia dziewczynka, wielgaśnym nożem obiera mi ananasa. A ja boję się, że wystarczy jeden, nieostrożny ruch i dziecko zrobi sobie krzywdę. Uf, dała radę. Możemy jechać dalej.
Sporym zaskoczeniem był postój obiadowy. Około południa kierowca zatrzymał się koło sporej, drewnianej wiaty ze stołami obitymi ceratą. Okazało się, że to coś w rodzaju stołówki, gdzie po okazaniu biletu otrzymuje się miskę mięsnego rosołu z ryżowym makaronem lub miskę ryżu z warzywami i jajkiem. Podróż all inclusive po laotańsku! Była też toaleta, ale opisu oszczędzę. Generalnie, czujemy, że oddalamy się od cywilizacji, co niekoniecznie oznacza zbliżanie się do natury. Chociaż jutro podobno mamy się kąpać w wodospadzie!
Na dziś kończę, bo jutro wstajemy z moim PiW-em o 6 rano, żeby zdążyć na procesję mnichów zdążających do świątyni. A o 6.30 jesteśmy umówieni na pewnym straganie, gdzie przemiłe Laotanki, matka z córką, mają nam zrobić śniadanie z miksowanych owoców. Będzie się działo!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz