Dotarliśmy do Sukhothai. Cały dzień w podróży z przerwą na miasto małp, czyli Lop Buri. Małp, tam, faktycznie, od groma. Włażą człowiekowi na plecy i głowę ("w szczycie" miałam na sobie trzech osobników), grzebią w plecakach, kradną co się da (koleżanka straciła spinkę do włosów) i generalnie uważają, że to my, ludzie, jesteśmy intruzami w ich królestwie. Może coś jest na rzeczy.
Podróż dostarczyła mi sporo aktrakcji. Jechaliśmy busikiem. Ja, nie wiedzieć czemu, znów z przodu. Taka karma. Kierowca bardzo miły i niezwykle ekspresyjny. Śpiewał, cmokał, kląskał i w ogóle wydawał taką gamę dźwięków, że radio zbędne. On jednak uważał inaczej i na koniec włączył jakieś przedpotopowe radyjko, z którego popłynęło coś, co zdiagnozowałam jako tajski rock. Na krótką metę znośne, na dłuższą - hmmm...
Jeśli już o mowa o obyczajach, Tajowie wyznają zasadę, że nic co ludzkie, nie jest im obce i kompletnie się nie krępują, jeśli chodzi o higienę górnych dróg oddechowych. Smarczą, charczą, plują - tam, gdzie stoją. Młodsza córka doznała szoku, gdy pewna Tajka wydmuchała przy niej nos prosto do śmietnika. Bez użycia chusteczki, rzecz jasna. Jedzą też głośno. Poczęstowany cukierkiem kierowca dał taki koncert ćmoktania, że oddał polskim kukułkom sprawiedliwość absolutną.
Na koniec dzisiejszej relacji krótka refleksja na temat tutejszej kasty urzędniczej. Celowo piszę "kasty", bo jest to całkiem osobna kategoria ludzi. O policji już pisałam - Tajowie mają o niej opinię jednoznaczną. Mawiają, że jedynym policjantem w Bangkoku, który nigdy nie wziął w łapę, jest posąg policjanta stojący przy jednym ze skrzyżowań. Z innymi przedstawicielami władzy jest chyba podobnie. I to niezależnie od szczebla. Gościa, który sprawuje jakikolwiek urząd, poznasz od razu. Uniform, kupa naszywek, mina sroga, zero uśmiechu. Im więcej naszywek i im groźniejsza mina, tym ważniejsza szycha.
Urzędnik może wszystko. Z urzędnikiem się nie dyskutuje. Podejmuje decyzje szybko i często "po uważaniu". Przekonałam się o tym w jednej ze świątyń. Przy którymś z ołtarzy widniał napis "Thai only". Mimo to, próbowaliśmy podejść, pokornie i z miną wyrażającą najwyższy szacunek. Pilnujący porządku "stójkowy" pogonił nas bezceremonialnie. Przy innym zabudowaniu świątynnym widniał napis "No entry". Córki i mąż odpuścili, ja postanowiłam spróbować. Zdjęłam buty i idę. Przy wejściu dwóch panów. Młodszy syknął krótko :"Thai". Starszy, wyraźnie ten ważniejszy, zmierzył mnie od stóp do głów i nie wiedzieć czemu, może tylko po to, żeby pokazać, kto tu rządzi, powiedział coś po tajsku do tego drugiego. Na co młody, podał mi spódnicę na gumce, pokazał, że mam ją założyć (byłam w szortach) i... wpuścił mnie do środka. Gdzie, faktycznie, byli sami Tajowie. No, w każdym razie Azjaci. Władza to władza.
Jutro zwiedzamy okolice Sukhothai, a pojutrze - żegnaj Tajlandio, witaj Laosie!
Podróż dostarczyła mi sporo aktrakcji. Jechaliśmy busikiem. Ja, nie wiedzieć czemu, znów z przodu. Taka karma. Kierowca bardzo miły i niezwykle ekspresyjny. Śpiewał, cmokał, kląskał i w ogóle wydawał taką gamę dźwięków, że radio zbędne. On jednak uważał inaczej i na koniec włączył jakieś przedpotopowe radyjko, z którego popłynęło coś, co zdiagnozowałam jako tajski rock. Na krótką metę znośne, na dłuższą - hmmm...
Jeśli już o mowa o obyczajach, Tajowie wyznają zasadę, że nic co ludzkie, nie jest im obce i kompletnie się nie krępują, jeśli chodzi o higienę górnych dróg oddechowych. Smarczą, charczą, plują - tam, gdzie stoją. Młodsza córka doznała szoku, gdy pewna Tajka wydmuchała przy niej nos prosto do śmietnika. Bez użycia chusteczki, rzecz jasna. Jedzą też głośno. Poczęstowany cukierkiem kierowca dał taki koncert ćmoktania, że oddał polskim kukułkom sprawiedliwość absolutną.
Na koniec dzisiejszej relacji krótka refleksja na temat tutejszej kasty urzędniczej. Celowo piszę "kasty", bo jest to całkiem osobna kategoria ludzi. O policji już pisałam - Tajowie mają o niej opinię jednoznaczną. Mawiają, że jedynym policjantem w Bangkoku, który nigdy nie wziął w łapę, jest posąg policjanta stojący przy jednym ze skrzyżowań. Z innymi przedstawicielami władzy jest chyba podobnie. I to niezależnie od szczebla. Gościa, który sprawuje jakikolwiek urząd, poznasz od razu. Uniform, kupa naszywek, mina sroga, zero uśmiechu. Im więcej naszywek i im groźniejsza mina, tym ważniejsza szycha.
Urzędnik może wszystko. Z urzędnikiem się nie dyskutuje. Podejmuje decyzje szybko i często "po uważaniu". Przekonałam się o tym w jednej ze świątyń. Przy którymś z ołtarzy widniał napis "Thai only". Mimo to, próbowaliśmy podejść, pokornie i z miną wyrażającą najwyższy szacunek. Pilnujący porządku "stójkowy" pogonił nas bezceremonialnie. Przy innym zabudowaniu świątynnym widniał napis "No entry". Córki i mąż odpuścili, ja postanowiłam spróbować. Zdjęłam buty i idę. Przy wejściu dwóch panów. Młodszy syknął krótko :"Thai". Starszy, wyraźnie ten ważniejszy, zmierzył mnie od stóp do głów i nie wiedzieć czemu, może tylko po to, żeby pokazać, kto tu rządzi, powiedział coś po tajsku do tego drugiego. Na co młody, podał mi spódnicę na gumce, pokazał, że mam ją założyć (byłam w szortach) i... wpuścił mnie do środka. Gdzie, faktycznie, byli sami Tajowie. No, w każdym razie Azjaci. Władza to władza.
Jutro zwiedzamy okolice Sukhothai, a pojutrze - żegnaj Tajlandio, witaj Laosie!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz