Nocny pociąg do Bangkoku
Wkrótce po rozpoczęciu podróży w wagonie pojawiła się służba kuszetkowa. Jeden drobny facecik, który kilkoma wprawnymi ruchami z dolnych siedzeń robił dolne łóżka, a z czegoś, co przypominało dziwny nawis nad siedzeniami, wyczarowywał łóżka górne. Ścielenie czterech kuszetek zajęło mu może trzy minuty. Chapeau bas!
Ostatni etap podróży odbyliśmy koleją. Po krótkim, trzykilometrowym odcinku kolei laotańkiej, przesiedliśmy się do nocnego pociągu do Bangkoku. Klasa druga, kuszetki. Francja-elegancja w Tajlandii.
Kuszetki w klasie drugiej rozmieszczone są w otwartym wagonie, bez przedziałów. Są, rzecz jasna, kuszetki dolne i górne, przy czym te drugie tańsze. Dlaczego, zrozumieliśmy niebawem, bo dwójce z nas, czyli mnie i mojemu PiW-owi, trafiły się te na górze. Ale o tym za chwilę.
Kiedy wsiadaliśmy do pociągu, nic nie wskazywało na to, że miejsce to ma cokolwiek wspólnego z wagonem sypialnym. Zwykłe, pojedyncze siedzenia, umieszone parami vis-à-vis, po obu stronach wąskiego przejścia. Kiedy pociąg ruszył, w korytarzyku także zaczął się ruch. Służby mundurowe, biletowe, porządkowe, wreszcie gastronomiczne. Jeden pan rozdał menu, potem jakaś pani zbierała zamówienia. Bileter kasował bilety, a za bileterem szedł pan z miotełką i zmiatał to, co bileter skasował. Pani leciała z mokrą ścierą po podłodze, a za nią pan też ze ścierą, tyle że suchą. Co chwila przechodził pan w mundurze i groźnie sondował pasażerów i ich stoliki oraz kubeczki po herbacie, sprawdzajac, czy aby nie znajduje się w nich alkohol. Bo w tajskim pociągu spożywanie napojów wyskokowych jest surowo zabronione, a złamanie tego zakazu grozi sążnistym mandatem (ok. 500 złotych).
Wkrótce po rozpoczęciu podróży w wagonie pojawiła się służba kuszetkowa. Jeden drobny facecik, który kilkoma wprawnymi ruchami z dolnych siedzeń robił dolne łóżka, a z czegoś, co przypominało dziwny nawis nad siedzeniami, wyczarowywał łóżka górne. Ścielenie czterech kuszetek zajęło mu może trzy minuty. Chapeau bas!
Teraz już tylko krótka toaleta w toaletach (ich stan określiłabym jako przyzwoity, ale nie na tyle, by spędzać w nich dużo czasu; na prysznic się nie odważyłam) i - spać! Przynajmniej, tak nam się wydawało. Bo właśnie w tym momencie, zrozumieliśmy różnicę w cenie biletów górnych i dolnych. Okazało się bowiem, że na górze: a) klima dmucha prosto na łeb, b) wiszące nad głową świetlówki świecą prosto w oczy jak noc długa i szeroka. Niedogodnością, którą dzielili wszyscy pasażerowie, niezależnie od miejsca leżenia, były oczywiście dźwięki wydawane przez towarzyszy podróży - chrapanie, poświstywanie i takie tam.
Ranek powitałam z ulgą. Zziębnięta, kompletnie wymięta i zupełnie niewyspana. Od zamarznięcia na śmierć uratowała mnie noszona w podręcznym plecaku kurtka, z której zrobiłam sobie coś w rodzaju krótkiego śpiworka na nogi. I tak dotrwałam do rana. Co ciekawe, nasze córki, którym dostały się miejsca na dole, wstały rześkie i radosne, twierdząc zgodnie, że to była najlepsza (sic!) noc na całej wyprawie i w żadnym hostelu nie miały tak wygodnego łóżka. Punkt widzenia zależy niewątpliwie od punktu leżenia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz